czwartek, 28 lipca 2011

Kremowy koktajl malinowy

Tak na sam koniec sezonu - kiedy maliny same wpadają do ręki z krzaka, kiedy pająki i inne już się obżarły malinami i sobą nawzajem, przypomniało mi się, że właściwie można pić koktajle owocowe. Przestałam pić mleko kiedy miałam 14 lat, wracając potem do niego okazjonalnie, i tak się odzwyczaiłam od napojów mlecznych, że nawet teraz, kiedy mogę spokojnie kupić czy zrobić mleko sojowe (albo np migdałowe) nie piję ich prawie wcale... ale szejki lubiłam.



Trudno jest zrobić szejka bez lodów, a nie ma najmniejszego sensu mrozić świeżo zerwanych, soczystych owoców, więc znalazłam inny sposób:

szklanka świeżych malin
szklanka bardzo zimnego mleka sojowego
mała garść nerkowców
łyżeczka brązowego cukru z melasą (można pominąć, jeżeli nie lubicie melasy albo macie mniej kwaśne maliny)
kruszony lód

W blenderze miksujemy mleko i nerkowce na bardzo gładką masę- to potrwa ok. 2 minut. Dodajemy maliny i miksujemy jeszcze raz, na gładko - powinno z tego wyjść pół litra bardzo gęstego koktajlu. Dosładzamy do smaku, wrzucamy do szklanki kruszony lód do 1/3 objętości i dopełniamy naszym napojem. Resztę trzymamy w lodówce; starcza na 3 lub 4 szklanki,w  zależności od wysokości i objętości lodu.



Zdjęcie pochodzi z jednego z nielicznych ostatnio gorących dni. Wiecie, jaki miesiąc właśnie się kończy? Lipcopad...

poniedziałek, 25 lipca 2011

Sałatka meksykańska

W zeszłym roku często spotykałam się ze znajomymi w pewnej kawiarni, serwującej też treściwie jedzenie - gdzie zawsze zamawiałam sałatkę meksykańską, bo to jedyna potrawa, którą mogłam zjeść:) I to dobra, treściwa w swojej prostocie, jedzona z ciepłą bagietką, ale bez masła czosnkowego (mogliby dać za to oliwę, ale już nie będę się czepiać). Byłam w szoku, kiedy jakiś czas temu odwiedziłam ją ponownie i okazało się, że całkiem dobrą potrawę postanowiono "polepszyć" kurczakiem. Po co? Co ma kurczak do kuchni meksykańskiej? Nie wiem; na szczęście robią je tuż przed podaniem, więc specjalne zamówienie nie było przeszkodą. Od teraz poznają mnie po haśle: meksykańska bez kurczaka, bagietka bez masła, podwójne espresso i woda z lodem (do tego pieczone ziemniaki na pół) :)


Postanowiłam zrobić sobie cała miskę tej sałatki w domu, z płonną nadzieją, że starczy mi na dwa śniadania i kolacje, albo przynajmniej na jeden cały dzień. Niestety zniknęła w tajemniczych okolicznościach: musicie ją zrobić, żeby sprawdzić, czy u was też zniknie!


puszka kukurydzy (chociaż o tej porze roku można użyć świeżej)
puszka czerwonej fasoli (łaskawie pozwalam ugotować ją samodzielnie;))
jeden duży, mięsisty pomidor albo dwa mniejsze; obrane lub nie, wedle potrzeb
pół średniej wielkości zielonej papryki
pół średniej wielkości czerwonej papryki
dwa duże kiszone ogórki

Pomidora pokroić w kostkę wielkości ziarna fasoli. Papryki obrać, pokroić w szerokie paski a potem w kostkę tej samej wielkości. Kiszone ogórki pokroić w cienkie plasterki, jeżeli są szerokie - przeciąć na pół. Fasolę i kukurydzę odsączyć, wszystko wymieszać i polać sosem.


Można to polać sosem fasolowym, winegretem albo zielonym sosem, ale ja zrobiłam nowy, jadowity, specjalnie na meksykańską nutę:

szczypiorek od jednej cebuli
duży ząbek czosnku
1/4 szklanki oliwy
2 łyżki soku z cytryny
łyżka ostrego sosu chili
sól do smaku
woda

Wszystkie składniki zblendować na gładką masę, po czym dodać tyle wody, ile potrzebujemy do uzyskania odpowiedniej ilości sosu - u mnie zazwyczaj 1/3 szklanki. Oczywiście można ją zastąpić większą ilością oliwy i octu, ale ja jestem boleśnie świadoma kaloryczności tychże i wolę po prostu rozwodnić, zwłaszcza, że wszystkie walory smakowe pozostają nienaruszone. Jeżeli dodajecie wody, rozbełtajcie sos widelcem, żeby dobrze się połączył.

poniedziałek, 18 lipca 2011

racuchy na musie jabłkowym

Ten tydzień zleciał tak szybko, że go nie zauważyłam...głównie na bezowocnym bieganiu w tę i we wtę po urzędach, przeglądaniu ogłoszeń i wybieraniu się w różne miejsca. Odbył się też pierwszy poznański piknik wege blogerek (zmienię nazwę jak dołączy jakiś facet) i jednogłośnie uchwalono, że ma zostać pierwszym z wielu.


Zjawiły się 4 osóby, które przyniosło nieprzytomne ilości jedzenia...


... ale nic straconego, bo reszki, niczym po weselu, zostały rozdzielone i zabrane "na zaś" ;)

Po różnych podróżach, egzaminach, perturbacjach i przeziębieniach z ośmiu/ dziesięciu osób zrobiło się cztery - ja, Roślinożerka, Kreacja w kuchni i przybyła ze stolicy więcej yofu. Bawiłyśmy się dobrze przy ocienionym stole i przejadłyśmy w przewidywalny sposób, bo każda przyniosła jedzenie w liczbie mnogiej. Do zobaczenia w sierpniu!


Jeżeli chodzi o racuszki, to zdecydowanie są one wydarzeniem kulinarnym lipca. Zaczęło się od tego, że moja siostra, która bynajmniej nie ma pięciu lat, obejrzała w niedzielę rano Hello Kitty i przybiegła mnie obudzić wieścią, że tam jedli racuszki z ciepłym mlekiem. Jeszcze śpiąc ofiarowałam się zrobić takie, bo menda nie chce jeść śniadań i trzeba jej pilnować i robić. Zajrzałam do lodówki i znalazłam nieprzytomne ilości musu jabłkowego - i w tym momencie nastąpił przebłysk geniuszu. Można, na pewno można, usmażyć puszyste placki na musie jabłkowym. Skoro dodaje on objętości ciastu, to tu też nie może się nie sprawdzić. Tak właśnie narodziły się idealne wegańskie racuszki.



szklanka mąki
4 łyżki cukru
Łyżka octu
pół szklanku musu jabłkowego, innego musu lub rozgniecionych owoców i podobnej konsystencji (nie banany i cytrusy też nie)
2 łyżki oleju
2/3 łyżeczki  proszku do pieczenia

szklanka wody

Wrzucamy wszystkie składniki do miski, mieszamy widelcem i powoli dodajemy wodę, aż do otrzymania gęstego, racuchowego ciasta. Roztrzepujemy je widelcem, żeby zrobiło się kremowe i napowietrzone, a potem zostawiamy na kilka minut. Smażymy na rozgrzanej patelni pokrytej cienką warstwą oleju, 3-4 minuty na pierwszej stronie i 2 na drugiej. Przewracamy dużą łopatką, bo są puchate i bardzo delikatne! Nie aż tak, żeby się rozwalić, ale trzeba być ostrożnym.

Propozycja podania: jako kanapka ze świeżymi malinami, posypana grudkami brązowego cukru


albo unurzane w wegańskiej śmietanie
albo posmarowane kremem czekoladowym i posypane posypką
albo z lodami zawiniętymi w środku

Naprawdę, od kiedy je zrobicie, będziecie mieć obsesję na ich punkcie. Ja w ciąg tygodnia zrobiłam je 4 razy, raz na musie wiśniowo-jabłkowym (nie były takie dobre) a raz zaszalałam i zrobiłam puchatą, słoną wersję z dodatkiem krojonych warzyw, taką absolutnie profesjonalną wegańską tortillę - dodam przepis jak będę ją robić jeszcze raz, bo to jest wyższa szkoła jazdy.

Zróbcie je teraz, kiedy jabłka same spadają!

niedziela, 10 lipca 2011

Delikatne klopsiki


Lato latem, ale sami sałatkami żyć nie można i czasami chciałoby się zabrać na drugie śniadanie coś bardziej treściwego. Już nie mówiąc o tych zimnych, ciemnych i deszczowych dniach, kiedy najchętniej zjadłoby się coś ciepłego i domowego... te klopsiki, w kanapce czy w bento, idealnie się do tego nadają. Są chrupiące, miękkie w środku, sycące, ale nie siedzą na żołądku.



2 szklanki ugotowanej soi
3/4 szklanki ziaren słonecznika
pół małej cebuli
4 łyżki oliwy lub oleju
2 łyżki mąki ziemniaczanej
sos sojowy
przegotowana woda
bułka tarta (przypominam co poniektórym że bułkę można uzyskać poprzez starcie suchego chleba na tarce - tak na wszelki wypadek)
olej do smażenia
ulubione przyprawy, ja dodałam pikantną mieszankę ziół. Można też dodać świeży koperek, szczypiorek...

Zmiksować soję na pastę, dodając wodę w razie potrzeby, żeby ułatwić sobie pracę. W drugim naczyniu wymieszać ziarna słonecznika, pokrojoną cebulę, oliwę i sos sojowy, dolać pół szklanki wody i zmiksować na gęstą pastę - ja to robię w przystawce blendera do siekania. W razie potrzeby dolewać wodę. W dużej misce wymieszać soję i pastę słonecznikową, dodać mąkę ziemniaczaną i przyprawić do smaku. Masa powinna być bardzo gęsta, jak utłuczone ziemniaki - jeżeli jest rzadsza, można dodać kaszkę mannę lub bułkę tartą, ale polecam po prostu nie dodawanie większej ilości wody niż to naprawdę potrzebne. Zostawiamy masę na kilka minut, żeby się związała.

Rozgrzewamy olej na patelni, formujemy małe klopsy, obtaczamy w bułce tartej i smażymy na złoto. Dobre i na ciepło, i na zimno, i podgrzewane.


Przypominam wszystkim chętnym, że za tydzień robimy piknik wege blogerów - dajcie mi znać dzisiaj, jeżeli chcecie przyjść!

czwartek, 7 lipca 2011

herbata bąbelkowa

Pierwszy raz natknęłam się na ten ciekawy, idealny na lato napój w jakiejś książce - u Marcina Bruczkowskiego? W koreańskim opowiadaniu? Może jednak na blogu? W każdym razie bubble tea od razu przykuło moją uwagę. Najpopularniejsza na Tajwanie, rozprzestrzeniła się w krajach azjatyckich i w każdym zmieniła składniki. W niektórych miejscach obowiązkowo zawiera mleko, w innych nie; powinna mieć w środku kawałki owoców, ale nie musi. Moja wersja jest luźno oparta na przeczytanych przepisach, jest przepyszna w wersji owocowej, ale "uboga" też daje dużo radości.

Podstawą są ugotowane perełki tapioki - można je kupić w każdym sklepie prowadzącym żywność bezglutenową. Należy je namoczyć w ciepłej wodzie, aż urosną a potem gotować aż staną się miękkie i przezroczyste - gotowałam ją tutaj. Warto użyć słodzonej wody lub soku owocowego, bo tapioka sama w sobie smaku nie ma, jest za to przyjemna do jedzenia i ładnie wygląda.



Przepis na herbatę bąbelkową:

Ostudzoną zieloną herbatę lekko słodzimy. Do szklanki wrzucamy kopiastą łyżkę tapioki, zalewamy do 2/3 herbatą i uzupełniamy sokiem owocowym: jabłkowym, brzoskwiniowym, pomarańczowym... Wczoraj wyprodukowałam ładną wersję, niestety nie udokumentowaną, która miała w szklance warstwy:
kruszonego lodu
tapioki
bardzo dojrzałych, rozpadających się malin
białych porzeczek
płatków róż
zalanych zieloną herbatą i słodkim sokiem jabłkowym, udekorowaną plastrem cytryny. Była piękna, pyszna i orzeźwiająca.


Najważniejsze: pijemy ją przez szeroką słomkę, tak, żeby perełki tapioki mogły przez nią przejść. Przez zwykłą też przechodzą, ale z większym trudem:)


Przy okazji chciałabym polecić obejrzany dziś film Królowa słońca. Pojawił się na zeszłorocznym Food Film Fest, organizowanym przez Kuchnię.tv, która potem w ciągu roku emituje je na swoim kanale. Nie przepadam za dokumentami, ale muszę przyznać, że w ramach przed- (lub po-) obiedniego lenistwa udało mi się zobaczyć kilka wartościowych pozycji pochodzących z tego festiwalu.

Królowa słońca opowiada o hodowli pszczół we współczesnym rolnictwie. Punktem wyjścia jest zmniejszająca się ilość pszczół w Stanach Zjednoczonych: autorzy starają się dotrzeć do przyczyn takiego stanu, rozmawiając z przemysłowymi hodowcami pszczół, właścicielami wielkich sadów, nowoczesnymi pszczelarzami i ekologicznymi pasjonatami pszczelarstwa. Dorzucają do tego garść informacji na temat natury i zwyczajów tych owadów.

Mało kto wie, ale postulat nieużywania miodu pojawia się w pierwszej definicji weganizmu, tej ustalonej przez  założyciela ruchu: uważał pozyskiwanie miodu za niepotrzebne okrucieństwo, służące jedynie do zaspokajania naszej przyjemności. Dziś ten postulat dzieli wielu wegan, z bardzo różnych powodów: większość zwolenników miodu argumentuje, że jest on jedynym zdrowym, naturalnym cukrem. Owszem, ale czy potrzebujemy jakiegokolwiek słodzika do życia? Miód jest bardzo zdrowy, ale wrzucony zimą do herbaty ma takie same wartości lecznicze jak łyżka cukru, chyba że wasza herbata jest na tyle chłodna, że możecie włożyć do niej palec i nie czujecie gorąca, jedynie ciepło (jakieś 40 stopni). Miód w wypiekach jest absurdem. Ten film bardzo dobrze pokazuje, dlaczego właściwie powinniśmy zrezygnować z hodowli pszczół, czym ona grozi i do czego może prowadzić.

Tutaj można obejrzeć trailer.


Moje osobiste zdanie jest takie: nie powinno używać się miodu do słodzenia, deserów ani w jakimkolwiek zbędnym celu. Jako lekarstwo jest on cenną alternatywą testowanych na zwierzętach, chemicznych leków na przeziębienie i dlatego uważam, że tradycyjna, zrównoważona, ekologiczna hodowla na małą skalę mogłaby mieć miejsce. Nie potrzebujemy go więcej, niż potrzebowali ludzie 400 lat temu. Pszczoły to inteligentne, społeczne owady zdające sobie sprawę z istnienia ludzi i tego, że są hodowane - i potrafią przeciwko temu protestować. Potrafią też współpracować, jeżeli są traktowane z szacunkiem, a wiemy jak to robić. Jeżeli obstajemy przy tym, że miód jest nam potrzebny, powinniśmy odpowiednio za niego odpłacić, a nie kraść i unieszczęśliwiać jego producentów.

niedziela, 3 lipca 2011

Spotkanie wege blogerów

Witam w lipcu,

Mam nadzieję, że podobały się Wam recenzje - szczerze mówiąc, nie uzbierałam przez ten czas zbyt wielkiej ilości przepisów, ale coś się znajdzie. Do tego zepsuła mi się gofrownica. Może ktoś chce mi oddać swoją? /(na urodziny? myślę teraz o takiej okrągłej, która robi koniczynkę/serduszka)

Tak sobie pomyślałam, już jakiś czas temu, że chętnie poznałabym innych wege blogerów - z Poznania, z Wielkopolski, z dalszych okolic.... może więc chcecie się spotkać?

Proponuję jakiś lipcowy weekend, na przykład sobotę 16 lipca, w środku dnia, tak, żeby osoby, które chcą dojechać mogły w spokoju sumienia wrócić (bo niektórzy, na przykład, boją się pociągów nocnych). Myślę o pikniku albo o spotkaniu w kawiarni - wszystko zależy od ilości chętnych i od pogody, chociaż ponoć ma być słonecznie.


Przechodząc do konkretów:

1) jeżeli chcesz spotkać się ze mną i inni wegańskimi i wegetariańskimi blogerkami i blogerami 16 lipca w Poznaniu, napisz maila na adres sniadanie@mixbox.pl

2) Napisz, czy będziesz jechać z daleka i czy potrzebny by Ci był nocleg

3) Napisz, czy wolisz piknik czy kawiarnię, a może jakiś inny pomysł?


Czekam na propozycje i zgłoszenia do 10 lipca, to da czas na dopięcie wszystkiego i mam nadzieję, że te 5 osób się zjawi:)
Ranking i toplista blogów i stron