niedziela, 30 października 2011

naleśniki piwne

Zatrzymajmy się na chwilę, żeby zatęsknić za słońcem z początku września:


200 ml ciemnego piwa
2 łyżki cukru, do wersji słodkiej; łyżeczka do słonych
5 łyżek oleju
szklanka mąki
łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta imbiru w proszku (opcjonalnie)
szczypta soli

W misce mieszamy mąkę, proszek, cukier i imbir, dodajemy olej i mieszamy widelcem, aż utworzy się kruszonka. Powoli dolewamy piwo, po ściance, żeby powstało jak najmniej piany, i mieszamy aż powstanie gładka, mocno napowietrzona masa. Odstawiamy na 5 minut, żeby troszkę się wygazowało i  smażymy grubiutkie naleśniki na dużej patelni; przy cieńszej warstwie ciasto może się nie dać przewrócić z powodu bąbelków w środku.

Lekko gorzkawe, karmelowe z orientalnym posmakiem, nadają się bardzo dobrze na słodko i na słono; na zdjęciu z farszem z gotowanych brokułów, tofu i czarnego pieprzu. Resztę piwa polecam wypić do posiłku:)

poniedziałek, 24 października 2011

zielone, kokosowe biscotti

Ogólnie rzecz biorąc nie lubię rzeczy wymagających przygotowywania ich dłużej niż mnie to bawi, czyli jakieś pół godziny; z tego powodu nie zrobiłam biscotti ani razu od mojej pierwszej próby, kiedy to dla odmiany upiekłam 4 rodzaje i stałam w kuchni pół dnia... Ale obejrzałam sobie Melancholię, bardzo mi się spodobała i odczułam taki przypływ chęci do życia, że nawet biscotti mi nie straszne. To zrobiłam.

Podstawowy przepis to Biscotti z zieloną herbatą z Vegan Cookies Invade your Cookie Jar, ale z braku orzechów włoskich postanowiłam do nich napchać wszystkiego, co się nawinie: siekanych żurawin, wiórków kokosowych, a nawet pestek dyni. Całość wyszła przepyszna, a wiórki były z tego wszystkiego najlepszym pomysłem, bo świetnie komponują się z zieloną herbatą.



1/4 szkl mleka sojowego
4 łyżeczki sproszkowanej zielonej herbaty matcha - nie, nie można użyć zwykłej
2 łyżki zmielonego siemienia lnianego
1/3 szklanki oleju
pół szklanki cukru, użyłam brązowego
półtorej szklanki mąki
2 łyżki mąki ziemniaczanej
łyżeczka proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli (w sensie szczypta)
garść posiekanej, suszonej żurawiny
pół szklanki wiórków kokosowych
1/3 szklanki pestek dyni (a właściwie dodawajcie ile macie ochotę)

W misce dobrze wymieszać mleko ze sproszkowaną herbatą. Powoli dosypywać siemię lniane, ubijając masę trzepaczką. Dodać olej i cukier i wszystko dobrze wymieszać. Dosypać wszystkie pozostałe składniki, cały czas mieszając i wgnieść ręcznie dodatki. To było łatwe.

Rozgrzać piekarnik do 180 stopni i wyłożyć ciasto na blachę z papierem śniadaniowym - za nic nie chcecie, żeby ono się wam przykleiło do blachy. Formujemy taki duży, płaski wałek, szerokości ok 10 cm i grubości ze trzech; może być zupełnie prostokątną cegłą, ale ładniej wygląda, jak ma zaokrąglone brzegi. Pieczemy pół godziny, aż trochę urośnie i stwardnieje; może się trochę zezłocić i popękać. Wyjąć do ostygnięcia, to niestety nie koniec.

Kiedy paskud ostygnie, czyli po jakiejś godzinie, którą mądry człowiek wykorzysta w pożyteczny sposób, należy ciasto pokroić na mniej więcej półtoracentymetrowe pasy, położyć bokiem na blasze i piec dalej w 160 stopniach, przez następne 20-25 minut, aż się zezłocą i wyschną na amen. Do tego najlepiej by było, gdyby je przewrócić na drugą stronę w połowie pieczenia. Wyjąć, i jeść jak ostygną. Uff. 


Są przepyszne i znikają o wiele szybciej, niż się je robiło, co jeszcze bardziej wzmaga frustrację osoby, która spędziła 2 godziny łażąc dookoła kuchni.

wtorek, 18 października 2011

Caotina

Przygód z gorącą czekoladą ciąg dalszy.

Jestem niestrudzoną poszukiwaczką nowego, co nie znaczy, że lepszego - uparcie trzymam się starych marek, mam telefony i sprzęt jednej firmy, konto w jednym banku od 12 lat i tego samego operatora w tej samej taryfie, choć od tego czasu na pewno wyszło coś lepszego. Jestem idealną klientką programów lojalnościowych i nie lubię się przeprowadzać, nawet jeżeli podwyższają mi czynsz. Z jakiegoś powodu moje leniwe oddanie nie obejmuje jedzenia, piłam prawie wszystkie herbaty na rynku, z czego 95% tylko raz, nawet jeżeli bardzo mi smakowały; nowa herbata jest zawsze fajniejszą zdobyczą niż wypróbowana. Idealną gorącą czekoladę znalazłam ze cztery razy, co nie przeszkadza mi szukać dalej.

Ta też jest idealna. Słodka, szwajcarska (i po szwajcarsku słodka), pięć razy upewniałam się, czy na pewno nie ma mleka, z czego trzy razy już po wypiciu. Przysięgam, że smakuje jak rozpuszczona Milka (to chyba większości starczy za recenzję?)



Kupiłam ją w Poznaniu w takim śmiesznym sklepie na 27 Grudnia, sprzedają tam różne importowane dobra, mniej lub bardziej luksusowe, w zaskakująco przyzwoitych cenach. Za tę puszkę 200 g zapłaciłam 13 zł, są też wielkie, droższe puchy, w wariancie słodka i gorzka. Z jednej strony tanio to nie jest, z drugiej, jak na prawdziwą czekoladę, nie mleczne podroby z wielkich koncernów, całkiem dobrze. Wszystko zależy od tego, jakie się ma priorytety, u mnie taki produkt stoi bardzo wysoko:)

Rozpuszcza się w ciepłym lub zimnym mleku (jak jeszcze raz przeczytam "czemu piszesz rze blog wegański skoro używasz mleka!!!!" wyśledzę po IP i urwę łeb. Niemyślący won z internetu!), w ciepłym lepiej, w słodkim robi się tak słodkie, jak lubią tylko przedszkolaki - oraz ja. Wygląda jak granulowane kakao, ale już sam zapach gotowego napoju rozwiewa wszelkie wątpliwości. Napój nie jest gęsty, ale też nie cienki jak czekoladowe mleko, nie przypomina tego, co można dostać w kawiarniach, jest bardziej jak rozpuszczona, bardzo mleczna czekolada. Opakowanie jest bardzo ekonomiczne, po wypiciu 10 porcji nie zużyłam nawet 1/5. Już zapowiedziałam siostrze, że chcę tę dużą puszkę na Gwiazdkę, na co wytknęła mi, że ponoć nie obchodzę;)



niedziela, 16 października 2011

sos ananasowy

Na początek, taka mała prośba: kiedy zaczynałam tego bloga postanowiłam, że ograniczę w nim treści pozakulinarne do minimum - włącznie z tym, że na liście blogów nie będę umieszczać innych niż z przepisami, innych niż wegetariańskie, chyba że ktoś wyjątkowo zasłuży i że znajdą się na niej wszystkie polskie wegańskie blogi. Przez dłuższy czas to się udawało, potem straciłam nad tym wszystkim kontrolę i teraz tych wegańskich blogów jest trzy razy więcej, niż u mnie, co mnie bardzo cieszy, bo jak zaczynałam były dokładnie dwa, a to wcale nie tak dawno temu! W związku z powyższym mam taki apel:

Jeżeli prowadzisz wegańskiego bloga z przepisami, nie musi być wyłącznie nim poświęcony - ale też żeby nie pojawiały się raz na 50 postów - i chcesz, żebym umieściła tu do niego linka to podaj mi go w komentarzu. Nie trzeba kombinować, podlizywać się i nie zależy mi na wymianie, chciałam mieć w stu procentach aktualną listę i nadal chcę. O ile nie jesteś bardziej hipsterski ode mnie zapewne zależy Ci na czytelnikach, a to najszybsza metoda:)

Koniec anonsu.


Z rzeczy kulinarnych, oglądałam sobie kiedyś Kuchnię TV (fun fact: oglądam tylko programy kulinarne i detektywów sądowych. No, czasami najpiękniejsze hotele, jak mi zimno) i tam pewien przemądrzały pan robił wyrafinowany deser, do którego potrzebny mu był sos ananasowy domowej roboty. Skojarzywszy po obejrzeniu jego wysokie podobieństwo do sosu Tao Tao sprzedawanego po 7 zł za butelkę postanowiłam go zrobić, zwłaszcza, że przy użyciu ananasa z puszki przepis robi się dwuskładnikowy. Godzinę później miałam 0,8 litra sosu za 3,10 zł.



puszka ananasa w kawałkach
1 żywa papryczka chili ( w sensie nie suszona)

Wlewamy zawartość puszki do rondla i podgrzewamy na wolnym ogniu. Papryczkę ostrożnie rozkrawamy, wyjmujemy pestki, kroimy na cieniusie paseczki, te paseczki w kostkę i dodajemy do rondla. Deskę po krojeniu i nóż dokładnie myjemy, a potem jeszcze dokładniej szorujemy ręce wodą z mydłem; nie chcecie wiedzieć jakie to uczucie dotknąć oka palcem, który stykał się z sokiem chili, nawet godzinę temu. Jeżeli chcecie wiedzieć to mogę zrelacjonować:)

Całość ma się lekko zagotowac i rozgotować, przy pomocy rozgniatarki do ziemniaków, ale wszystko zależy od ananasa. W teorii ten owoc zawiera mnóstwo pektyny i po maksymalnie pół godzinie gotowania  sam się lekko zżelować, akurat na tyle, żeby powstał sos. W międzyczasie pomagamy mu rozgniatając kawałki ananasa widelcem, kopystką albo tym czymś do puree ziemniaczanego. Jeżeli zawodnik jest twardy - zmiksujcie go. Jeżeli sos uparcie nie chce powstać i przypomina czerwonawy kompot (albo wzorem producentów przemysłowych chcecie otrzymać dwa razy więcej produktu z tej samej ilości składników), w 1/3 szklanki zimnej wody rozpuśćcie płaską łyżeczkę mąki ziemniaczanej i dodajcie do gotującego syropu, mocno mieszając - tak samo, jak przy robieniu kisielu, bo w gruncie rzeczy to to samo. Kiedy zgęstnieje zdejmijcie z ognia, przełóżcie do butelek i wsio. Można niby dodać soli, ale po co?


Gdzie się tego używa, zapytacie. Tam, gdzie sos chili: do tortilli, do kanapek, sałatek, frytek i wszystkiego. Ja wrzucam puszkę fasoli na patelnię, dodaję cebulkę i ten sos i mam kolację. Świetnie się sprawdza jako słodko-ostry dip do chipsów. Można go zapasteryzować, ale sam z siebie trzyma się w lodówce świetnie. U mnie leży już dwa tygodnie i nie wygląda, jakby się gdzieś wybierał.

Teraz kombinuję, jak się robi ten mój ukochany sos chili. U mnie na targu sprzedają chili po 10 gr sztuka, więc sami rozumiecie.

Kwadrat, ulica Woźna

Jak nie urok, to... Wydaje się, że kłopoty z moim komputerem skończą się dopiero wtedy, kiedy kupię nowy. Oby już wtedy. Przewidując problemy, postanowiłam załadować za jednym razem zdjęcia do kilku postów planowanych na przyszły tydzień, ale przez pomyłkę opublikowałam ten jako pierwszy. Cóż, nic straconego, dostaniecie dzisiaj dwa posty:)

W Poznaniu, na Ulicy Woźnej, czyli tuż za Rynkiem, obok Chimery i naprzeciwko Gołębnika otwarto wegańską... no własnie, czy to bardziej kawiarnia, czy bar, tego nie wiem. Menu wskazuje bardziej na kawiarnię, ale wystrój, zwłaszcza meble i rozkład pomieszczenia, sugerują bardziej bar. Co nie znaczy, że nie jest tam przytulnie:


zdjęcie w oficjalnego profilu

Wybrałam się tam dwa razy, coby spróbować większej ilości rzeczy i bardzo mi się całość podoba. Jest przytulnie, ale nowocześnie - właściciel oparł się obowiązującemu stylowi na mieszkanie babci ze Lwowa i postawił na geometryczne, popartowe wzory - dopracowane szczegóły, zwłaszcza w mikroskopijnej łazience, naprawdę mi się spodobały, chociaż całość jest o wiele mniejsza i bardziej ściśnięta, niż by to się wydawało ze zdjęć. Naczynia pasują do stylu, menu również, tylko krzesełka nieznośnie przypominają mi szkolną stołówkę...

Jeżeli chodzi o menu, to mamy w nim różne rodzaje napojów - od pysznej kawy, przez wiele rodzajów herbat indyjskich, gorącą czekoladę, którą spróbuję następnym razem (a jakże), lemoniady, club mate, do klasycznych koktajli. Lody w ośmiu smakach pochodzą z osławionej lodziarni Giuseppe i nie, żebym się czepiała, ale robienie lodów nie jest trudne, wiem, bo robię, i owszem, trzeba by się zapożyczyć na maszynę, ale to w żaden sposób nie usprawiedliwia tego, że nikt inny wegańskich lodów nie robi i nie podaje. Może sama się zapożyczę i otworzę budkę. Na Wildzie. Odważycie się przyjść?:> 

Codziennie serwuje się tam inną zupę, ja załapałam się na soczewicowo-kokosową, która była dobra, ale nie do końca taka, na jaką liczyłam. Z dań obiadowych zrezygnowano, chociaż na początku pojawiała się pizza z wegańskim żółtym serem, która wyglądała nad wyraz obiecująco i trochę żałuję, że się nie załapałam. Kwadrat oferuje kilka słonych przekąsek, naleśniki, tosty, dania śniadaniowe, sałatki oraz kwadraty z ciasta francuskiego z tofu, na które skusiła się moja koleżanka. Były smaczne, ale wyglądały bardzo biednie i blado, brakowało im jakiegoś kolorowego sosu na tym cieście albo innego zielska, które dałoby lepszy efekt wizualny.

Ze słodkich rzeczy mamy codziennie dwa ciasta, plus ciastka lub muffinki, plus gofry, plus słodkie naleśniki, czyli naprawdę dobrą ofertę. Ciastem, które ja tam zjadłam był najlepszy deser świata. Słów nie ma na to, żeby go opisać, musicie przyjść sami, a potem będzie się wam śniło:

zdjęcie z oficjalnego profilu. Miałam zamiar zrobić swoje, ale ciasto mnie zahipnotyzowało. Mówię zupełnie serio
Technicznie to nie jest tort, tylko bardzo gruba warstwa musu czekoladowego na bardzo cienkim i treściwym cieście. Tyle że to nie jest to, o czym myślicie mówiąc mus, jest o wiele bardziej gęste, sycące, czekoladowe i obłędne niż cokolwiek, co potraficie wymyślić. Powinni nim leczyć depresję. Kawałek wydaje się wąski, ale JA nie byłam w stanie go skończyć, co jest ostatecznym dowodem na jego doskonałą czekoladowość. Nie polecam popijania go niczym innym niż gorzka kawa.

Za drugim razem skorzystałam z promocji kawa za 2 zł do dowolnego deseru i wybrałam ciastko francuskie z makiem i białą kawę. Nie przesadzam mówiąc, że to było najlepsze ciastko francuskie, jakie jadłam - nie przepadam za nimi, bo zazwyczaj są kruche i suche, ale to miało idealne proporcje puszystości do kruchości i nie było ani przemoknięte, ani wysuszone. Ktokolwiek tam piecze, robi doskonałą robotę.

tym razem pamiętałam o zdjęciach


Jeżeli chcecie wiedzieć, co w trawie piszczy i jakie dania serwują w danym dniu, odwiedźcie ich profil na Facebooku. I tak, wszystko jest wegańskie, ser wegański, bita śmietana do gofrów i mleko w kawie też. Nie zabijcie się biegnąc, chodnik jest brukowany.

piątek, 7 października 2011

powrót z serem

Heh, wszystko się skomplikowało... dobra rada za darmo: nigdy, przenigdy nie gubcie płyty z oprogramowaniem dodatkowym do waszego komputera i nie sugerujcie się tym, że "na pewno" wszystko można ściągnąć na stronie producenta. Jedyna rzeczą, której powinniście pilnować bardziej jest... płyta ze sterownikami do urządzeń peryferyjnych, zwłaszcza takich, które nie mają bykami wypisanej nazwy firmy i modelu. Wypróbowałam 15 różnych sterowników do bluetooth i żaden nie działa z moim! Nie mówiąc już o tym, że nadal nie działają mi klawisze funkcyjne i, nie wiadomo dlaczego, wszystkie lampki-kontrolki...

Tak naprawdę byłam już gotowa do pracy dwudziestego, ale wtedy, niespodzianka, spalił mi się zasilacz. Teraz już powinno wszystko ładnie dzialać, tfu, tfu i odpukać:)


W międzyczasie nazbierało się tyle rzeczy, że sama nie wiem, od czego zacząć, więc może od najłatwiejszego: na moim profilu na Facebooku zamieściłam ze dwa tygodnie temu link do przepisów na serki fermentowane, i wypróbowałam jeden z nich. Jest fantastyczny! Tak kremowy i śmietankowy jak twaróg na sernik, w wersji bez czosnku będzie doskonały na słodko, w wersji bez soli nie brakuje mu niczego i jest fantastycznym składnikiem dobrego śniadania. Ten przepis ma jeden mankament, cenę, wagowo wychodzi 1:1 (ze 100g orzechów 100 g serka), ale to i tak drogo.

Oryginalne przepisy znajdziecie w przytoczonym linku, ja pominęłam sól i miód, bez żadnej szkody dla smaku; dobrze też zignorować czosnek, wtedy serek będzie bardziej uniwersalny. Mój serek był z nerkowców, ale można tez użyć innych orzechów; warto je wtedy namoczyć. Możecie zauważyć, że moja metoda różni się od podanej przez autorkę, a to dlatego, że najwyraźniej mieszka ona w cieplejszym miejscu i w czasie przez nią podanym serek po prostu się nie zetnie, więc zastosowałam inną, znaną mi metodę. Potrzebne nam będą bakterie probiotyczne, takie, jakie bierze się osłonowo przy antybiotykach, w tabletce lub saszetce - np. Lakcid. Ja użyłam Lakcidu Forte, który wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi nie zawiera laktozy jako substancji pomocniczej, ale sprawdzajcie pięć razy, bo składy się zmieniają (powiedzenie aptekarce, że jest się uczulonym na laktozę powinno załatwić sprawę). Tutaj znalazłam listę, która może być bardzo pomocna.

No to do roboty!


szklanka nerkowców, 100 g powinno się zmieścić
2 łyżki oliwy
3 łyżki soku z cytryny
tabletka lub pół saszetki bakterii probiotycznych
ciepła woda, około półtorej szklanki
mały ząbek czosnku, można pominąć

Rozpuśćcie bakterie wg przepisu na opakowaniu. Wszystkie składniki wrzućcie do pojemnika do miksowania, wlejcie pół szklanki wody i zacznijcie miksować na bardzo gładko; za każdym razem, kiedy masa zgęstnieje, dolewajcie wody, powinna być kremowa jak śmietanka. Po zmiksowaniu przykryjcie pojemnik i odstawcie na pół dnia albo na noc w ciepłe, ale nie za gorące miejsce (nie na grzejnik, ale gdzieś obok). Masa jest gotowa kiedy serek się zetnie i będzie widać oddzieloną od niego serwatkę - jak na tym zdjęciu. Wtedy należy wziąć gazę albo kawałek prześcieradła, położyć je na sicie i przelać całą zawartość pojemnika, po czym zostawić na pół godziny do odcieknięcia. Warto zawinąć brzegi i przykryć go czymś niezbyt ciężkim, np. porcelanowym spodkiem, wtedy odciekanie pójdzie sprawniej. Po tym zabiegu serek jest już gotowy do spożycia i bardzo smaczny:) A prezentuje się tak:


Zastosowałam się do rady autorki i zjadłam go ze świeżą figą - głównie dlatego, że przypadkiem ją zobaczyłam na promocji:) Jedliście kiedyś świeże figi? Są rewelacyjne.


Mam trochę pracy, ale obiecuję pojawiać się bardzo regularnie, nadrobić zaległości i powiadamiać o nowinkach, np. o wizycie w poznańskim wegańskim barze. W międzyczasie mam do was prośbę: wejdźcie na rzeczony profil na Facebooku,  odnajdźcie w połowie września cztery ankiety i wypowiedzcie się w nich, to mi bardzo ułatwi życie;) Jeżeli z jakiegoś powodu nie możecie tam odpowiedzieć, możecie napisać mi tutaj, w komentarzu, jakie jest wasze zdanie. Profil i ankiety wyświetlą się, nawet jeżeli nie macie tam konta, więc żaden diabeł nie będzie miał nad wami kontroli za to, że napiszecie, jakie przepisy lubicie! ;)
Ranking i toplista blogów i stron