Obiecałam sobie, jakoś w maju, 10 postów na miesiąc. Ciekawe jest to, że zawsze pamiętam o tym zupełnie na początku, a potem nagle po 20. przypomina mi się, że mam przecież stosy zdjęć i wszystko tylko czeka... tak więc, do roboty:) Zacznę od azjatyckiej paczki.
Moi znajomi śmieją się ze mnie, że z każdej podróży każę im przywozić jedzenie. Kiedy sama wyjeżdżam, też głównie wydaję pieniądze na jedzenie (i książki). Lubię próbować nowe rzeczy i im dalej ktoś wyjeżdża, tym usilniej wciskam mu listę zakupów. Tym razem dostałam wielką paczkę pysznych i egzotycznych słodyczy, którą niniejszym się dzielę:
Dostałam zieloną herbatę, chińską i japońską. Bardzo lubię japońską senchę, łagodnie trawiastą w posmaku, mniej gorzką, o specyficznym zapachu przypominającym mi szpinak - stąd robocza nazwa zielona szpinakowa. Tak się ciekawie składa, że ciągle ktoś z moich znajomych jeździ do Japonii, więc zapasy nigdy mi się nie kończą.
Dostałam też trzy różne opakowania mochi: z nadzieniem z fasolki adzuki, z mielonego sezamu i z zielonej herbaty. Wszystkie były malutkie i śliczne.
Robione są z kleistego ryżu, tłuczonego wielkimi młotami (teraz oczywiście w fabrykach, chociaż nadal produkuje się je ręcznie na Nowy Rok) i przypominają białe, sycące żelki. Są bardzo elastyczne, ciągną się przy gryzieniu, ale nie lepią do palców; po japońsku mochi oznacza też ich strukturę, po prostu mochi są w dotyku mochi, i już.
Najsmaczniejsze były te z zieloną herbatą - możecie zobaczyć na zdjęciu, nadzienie to ten ciemniejszy, zielonkawy cień. Sezamowe były niezłe, ale nie powalały. Najbardziej lubię te z pastą adzuki, ale te konkretnie nie były za ciekawe; robiłam kiedyś pastę z tej fasolki, jest bardzo smaczna.
Najdziwniejszym produktem okazała się zawartość dużej, czarnej paczki, a mianowicie krem z czarnego sezamu. Na opakowaniu widać gęstą, smolistą, czarną pastę - po otwarciu ukazuje się opakowany niczym narkotyki szary proszek, który mi osobiście skojarzył się z prochami ciotki (tej z dowcipu o przesyłce od ciotki z Ameryki w latach kryzysu). Po kilkuminutowym zapoznawaniu się z instrukcją obsługi (gros kanji które potrafię odczytać pochodzi z instrukcji żywieniowych: minuta, filiżanka, osoba...) okazało się, że jedną paczkę należy wsypać do filiżanki i, mocno mieszając, zalać wrzątkiem. Wyszło...
...(zdjęcie oddaje dokładne kolory)...
... i tu muszę zaserwować kolejną anegdotkę, a mianowicie: kiedyś mieszkałam w internacie, ale nie żywiłam się na stołówce, jako jedyna, z racji tego, że dawali tam głównie mięso. Współlokatorka raczyła mnie jednak, w ramach rekompensaty, opowieściami na temat legendarnie złego żywienia w internacie (ja w tym czasie jadłam w barze mlecznym, co oznaczało na zmianę pierogi ruskie z naleśnikami ze szpinakiem w sosie czosnkowym, więc byłam niebotycznie szczęśliwa. Nie muszę dodawać, że po roku takiej diety nie spojrzałam na żadne z tych dań przez dłuższy czas, nie mówiąc już o robieniu ich). Jednym z tych dań była kaszanka, drogim - kapusta, ale wszystko biła na głowę tajemnicza szara breja, ochrzczona zupą z kurzu.
Popatrzyłam niepewnie na rezultat - zupa z kurzu jak nic. Do tego śmierdzi spalonym. Spróbowałam jednak, i okazała się całkiem smaczna. Na początku silnie smakuje prażonym sezamem (z akcentem na prażone), później zaczyna przypominać kisiel (sezamowy), a na końcu zostawia po sobie bardzo przyjemny, słodki posmak. Przedziwne jedzenie, bardzo dobre przed komputer, i do tego pożywne.
Jedzenie natychmiast znikło, zostały po nim dobre wspomnienia, duża wdzięczność, uroczy breloczek w kształcie zupki chińskiej oraz nie mniej uroczy tygrysek na szczęście:
Wszystkiego najlepszego z okazji początku lata!
Zupa z kurzu;)))
OdpowiedzUsuńale Ci dobrze.. tyle pyszności!
OdpowiedzUsuńświetny wpis i równie świetne smakołyki ;P
OdpowiedzUsuńWitam, mozna znac mail do autorki bloga ? :p
OdpowiedzUsuńa do czego ten mail potrzebny? :>
OdpowiedzUsuńzazdroszczę na maxa! mochi są takie ładne, jakby szkliste i zawsze mają takie ładne kolory :) w odróżnieniu od zupy z kurzu ;)
OdpowiedzUsuń