Ostatnia książka, którą opiszę w tym miesiącu to Nakarmić duszę Joli Słomy i Mirka Trymbulaka; na tym kończą się moje nabytki w języku polskim, które mają coś wspólnego z weganizmem i które można polecić. Mam kilka różnych "kuchni wegetariańskich" w których co drugi przepis zawiera jako niezbędny składnik jakiś ser, albo coś równie atrakcyjnego jak kasza z grzybami (nie wiem, po co je trzymam). Mam też dużo ciekawych książek zupełnie nawet niewegetariańskich, które lubię, i całą półkę pozycji anglojęzycznych, którymi zajmę się kiedy indziej.
W przeszłości też zdarzyło mi się pisać o książkach, polskich i nie:
Zaskakujące tofu
PETA's Vegan College Cookbook
Vegan Brunch
Słomę i Trymbulaka kojarzycie zapewne, jeżeli w ogóle, z Atelier Smaku w kuchni.tv . Program zebrał dużo cięgów w internecie, ze strony wegetarian i nie, tylko i wyłącznie za formę i wygląd prowadzących - udało im się nie spełnić żadnego z oczekiwań jakie ludzie mogli mieć wobec "oficjalnej reprezentacji wegetarianizmu w telewizji", urody prezenterek czy dynamiki prowadzenia nielicencjonowanych programów. Po jakimś czasie ludzie ochłonęli, a może obejrzeli jakieś inne polskie programy kulinarne niebędące kopią zagranicznych i doszli do wniosku, że jednak tak źle (i nudno) nie jest. Przez ten cały czas, do potraw nikt nie miał uwag.
Nakarmić duszę ukazało się przed programem, więc uniknęło krytykowania dla zasady i stała się jedną z najpopularniejszych książek wegetariańskich w Polsce. Trudno się dziwić - jest piękna. Można ją przeglądać godzinami. Zamiast numeracji stron zastosowano tu numerację przepisów, na każdej z kwadratowych, kolorowych stron znajdują się dwa, ułożone według trudnego do rozszyfrowania klucza, prawdopodobnie pór rok, chociaż sezonowości produktów już nie. Dopiero w indeksie możemy przejrzeć potrawy podzielone na kategorie, które też niekoniecznie są logiczne, ale dość przejrzyste i ułatwiają wyszukiwanie tego, na co mamy ochotę. Kiedy już znajdziemy numer przepisu wertujemy książkę w jego poszukiwaniu, bo numer jest jaśniejszym fragmentem tła dla danego przepisu, co sprawia, że czasami trudno go odczytać. Właściwie każda rzecz, którą można powiedzieć o tej książce, jest zarówno zaletą i wadą: jest bardzo ładna, ale nie do końca czytelna, przepisy wyglądają na smaczne, ale zdrowych trzeba szukać. Zdjęcia robią wrażenie, tyle że czasami trudno powiedzieć, która z czterech potraw się na nim znajduje (na 2 stronach mamy zawsze 4 przepisy i zdjęcie w środku) albo jak ma wyglądać po przygotowaniu, gdyż sfotografowano detal. Całość sprawia wrażenie "coffee table book" - książki, którą kładzie się na stoliku, żeby goście mieli co przeglądać w czasie, gdy mi znikamy (albo żebyśmy my mieli co przeglądać kiedy nam się nudzi i nie chce się wstać z kanapy. Ja takie albumy trzymam w pobliżu fotela, na którym jem śniadanie) i nie jest specjalnie praktyczna. To nie musi być wada, bo ja na przykład kupuję książki kucharskie po to, żeby je czytać i rzadko z nich korzystam - zwłaszcza, kiedy przestają być nowe - i bardzo chciałam kupić tę właśnie po to, żeby sobie ją oglądać od czasu do czasu, co zresztą robię.
Filozofia Nakarmić duszę jest przedstawiona we wstępie oraz krótkich przerywnikach między porami roku: o stronę duchową należy dbać tak samo, jak o fizyczną. Potrawy powinny kusić zapachem i intrygować wyglądem oraz sprawiać przyjemność przy jedzeniu. Cały czas powinniśmy mieć przed oczyma szerszą perspektywę życia - dlatego jako nagłówek każdego przepisu umieszczono sentencję, cytat lub powiedzonko. Sam pomysł jest bardzo ciekawy, ale mam wrażenie, że gdyby napisano je mniej podniosłym stylem przyciągnęłyby więcej ludzi, bo uderzają momentami w pretensjonalne nuty. Jeżeli ktoś jest wielbicielem afirmacji motywujących i szuka źródła nowych - tu je znajdzie, na każdy dzień w roku.
365 zaprezentowanych potraw pochodzi, podobnie jak to, co robią w programie, głównie z kuchni polskiej, wzbogaconej o potrawy i wpływy klasycznej indyjskiej kuchni wegetariańskiej oraz trochę z całego świata. Brzmi to bardzo apetycznie, ale skutkuje bardzo dużą ilością przepisów bazujących na różnych serach oraz "mięsie sojowym", czyli TVP. Z jednej strony kojarzy mi się to z typowym barem wegetariańskim bazującym na kaszy i kotletach sojowych w sosie grzybowym a z drugiej z nowicjuszem nie do końca umiejącym gotować i akceptującym tylko dosłowne kopie kuchni mamusi... ktoś się naprawdę tak żywi? Nawet jeżeli jest to popularne, to po książce wydanej z taką klasą spodziewałam się trochę mniej prostych przepisów niż wegański smalec, żurek na bazie koncentratu czy ryż z kaszą. Z drugiej strony przepisy na "nieswojskie" jedzenie są całkiem ciekawe i nawet, jeżeli wiem, jak je zrobić, to podoba mi się ich obecność w takim kompendium; inspiracje kuchnią świata też wypadają dobrze. Chleb rodzynkowy, tarta dyniowa czy ciasto cukiniowe to jedne z wielu rzeczy,na które zwróciłam uwagę, mimo że brakowało im ilustracji. Duża ich część zainspirowała mnie do własnych eksperymentów, a tego właśnie szukałam.
Jeżeli ktoś uważa Nakarmić duszę za sentymentalne i pretensjonalne, to niech lepiej nie dotyka wersji angielskiej. Skąd i po co ją w ogóle mam? Więc, po pierwsze, była w przecenie w księgarni Arsenał (i ostatnio znowu jest) a ja bardzo ją chciałam mieć; po drugie, edycja anglojęzyczna twierdzi, że jest zweganizowana, więc wolałam tę wersję od takiej, nad którą będę musiała samodzielnie dumać; po trzecie wiedziałam, że jest w niej wiele polskich przepisów i chciałam się upewnić, że można ją rekomendować zagranicznym przyjaciołom. Otóż nie, nie można.
Książce zdecydowanie zabrakło korekty ze strony nativa. Szyk dłuższych zdań jest polski, co potrafi sprawić trudności w rozumieniu. Nie jest tak, że coś jest źle czy niestarannie przetłumaczone - raczej krzywo i zbyt dosłownie. "Ciąć" zamiast "siekać", seler naciowy zamiast korzeniowego (klasyk), raz słownictwo amerykańskie, raz angielskie. Jedliście kiedyś chińskie ciastka z wróżbą po angielsku w środku? W najlepszym wypadku brzmią jak Yoda, w najgorszym jak napisy na koszulkach z bazaru; podobnie jest z sentencjami umieszczonymi przy każdym przepisie. Wiem, że w słowniku "soja" jest "soya", ale nie widziałam tego słowa w użyciu w żadnej książce napisanej przez osobę anglojęzyczną - ani na żadnym blogu (pojawiło się raz na koreańskim i jest popularne w japońskich tłumaczeniach). Dużo przepisów traci na tym, że użyto bezpośredniego tłumaczenia zamiast powszechnie używanego odpowiednika - w Polsce często smaruje się chleb pasztetem, ale lepiej brzmiałoby "spread". Czasami z kolei pojawią się zbędne synonimy. Są też pozytywy: biały ser został "curd cheese" co jest najwięcej mówiącą ze wszystkich angielskich nazw na jakie trafiłam i, w odróżnieniu od nich, nie zamienia przepisu w coś nie do wykonania. To wszystko można by usprawiedliwić gdyby nie jedno słowo: styl. Jeżeli produkcje Słomy i Trymbulaka trzeba by było nazwać słowami-kluczami, pierwszym byłby właśnie styl. W wersji angielskiej został zastąpiony niezręcznością.
Mam teorię, jak do tego doszło - autorzy poprosili znajomą o zajęcie się tłumaczeniem. Ona zgodziła się, a jest prawdopodobnie dobra, tyle że w umowach handlowych albo dyrektywach UE o standaryzacji skrzyń do przewozu wkrętów metalowych i kołków, a nie w tłumaczeniach literackich. Ale, znowu, "co to za problem przetłumaczyć książkę kucharską?" Zawsze mi się wydawało, że żaden, ale świat jak zwykle wyprowadza mnie z błędu. Za moją teorię przemawia też zupełny brak lokalizacji. Ok, rozumiem jednostki, ja się nie przejmuję czy moje "cup" to szklanka, czy 240 ml czy może 220 - wychodzi w 90% przypadków. Tyle że większość potraw będzie dla czytelnika zagranicznego egzotyczna: my wiemy, o co chodzi z wegańskim smalcem, ale założę się, że w Anglii będą drapali się w głowę. Gulasz widziałam dwa razy na amerykańskim blogu, zawsze traktowany jako niespotykane cudo (podobnie jak kefir, co bardzo mnie rozśmieszyło). I tak dalej, i tak dalej, nie będę kopać.
Na pocieszenie: to nie jest najgorzej przetłumaczona książka kucharska jaką widziałam. Stewia, soja, orkisz bije ją i wszystko po niej powstało i powstanie na głowę.
Ocena w skali szkolnej: 5, aczkolwiek jedna taka mi starczy i nie zamierzam interesować się innymi ich publikacjami, co nie najlepiej świadczy
Ocena wersji angielskiej: 2
Co z niej wyniosłam: właściwie nic, ale lubię ją oglądać i szukać inspiracji do większych posiłków. Moi znajomi też przeglądają ją z upodobaniem. A, jest jeszcze gra towarzyska polegająca na zgadnięciu po nazwie co to za powszechnie znana polska potrawa - tylko w wersji angielskiej. Jedyna gra tego typu, która święci większą popularność to "znajdź żenujący cytat w Sztuce kochania" (też służy jako coffee table book)
Mój ulubiony przepis: wielokrotnie cytowany wegański smalec, który okazał się być całkiem smaczny.
Moja ulubiona nazwa przepisu: balls in olive oil. Smacznego!
Żeby nie było tak pesymistycznie wkleję menu, które znalazłam w internecie. Nie za bardzo wiadomo z jakiego języka było tłumaczone (może ktoś to rozszyfruje?), ale dostarcza wiele radości. Jest też dość prowegańskie: zawiera grzybiczne mięso duszone i często wspomina o przemocy wobec zwierząt. Enjoy!
Moje ulubione danie to 69.2 . Brzmi prawie jak haiku.
napisane przez szarpaną zaczynem ośmiornicę
"Pociągnąć za wiatr z odłamkami" kręci mnie najbardziej :) Świetne!
OdpowiedzUsuńA co do książki, to oglądałam parę razy i oprócz marnych zdjęć i bijącego uduchowienia, nie przekonała mnie przede wszystkim cena - książka pięknie wydana (a przecież to nie tomik poezji) kosztuje coś około 70 zł, książka michela roux, który zdobył 3 gwiazdki Michelina, choć nie wegetariańska nawet, ale świetnie napisana i porażająca swoją fachowością - 39 zł. Osobiście wolę przerabiać świetne przepisy fachowca niż oglądać natchnioną bylejakość.
To jeszcze raz ja. Najlepsza książka kucharska jaką masz/widziałaś/kupiłaś? Wychodzi tego sporo, bardzo dużo mam, ale tych na poziomie widuję mało. Jestem ciekawa czy coś przegapiłam lub mogę sobie z przyjemnością dokupić;)
OdpowiedzUsuńMenu jest "tłumaczone" z węgierskiego ;)
OdpowiedzUsuńNo i co? tylko jedna nzwa anglojeżyczna! phi! chcemy więcej :)
OdpowiedzUsuńI generalnie zgadzam się z recenzją wersji polskiej - szpinak z puszki trochę mnie przeraził :) ale kilka wypieków wyszło mi dobrych - też o "Nakrmic duszę" napiszę ale nieprędko, nieprędko! :)
dobra recenzja, dzięki, ale bonusowe menu bije wszystko na głowę :-)
OdpowiedzUsuńmi się podobają przesadne kluchy:)
OdpowiedzUsuńRobiłam kiedyś z tej książki jakieś placki (takie złote były w kolorze) i muszę powiedzieć, że były obrzydliwe! Wywaliłam wszystko do śmietnika :(( Od tamtej pory unikam ich jak ognia.
OdpowiedzUsuńooo! dobrze, że obsmarowałaś tę angielską wersję, bo omal jej nie kupiłam dla szwagra z angl i koleżanki z niemiec. Ufff...
OdpowiedzUsuńpzdr.
Aga - dzięki wielkie!
OdpowiedzUsuńMaddy - szwagrowi z Anglii można by kupić, przynajmniej by się pośmiał:)
matka - tak, jak widać z recenzji, z "wegańskopodobnych" najbardziej podobała mi się Gillian McKeith. Jeżeli chodzi o książki kucharskie ogólnie, to najczęściej korzystam z tematycznych (makarony, kuchnia indyjska, desery...), mam mało takich "o wszystkim" i nie potrafię wskazać jednej najlepszej. Ogólnie rzecz biorąc częściej korzystam z anglojęzycznych.
czekolada z drewna kasztanowego jest nie do przebicia!!! hahaha nie moge
OdpowiedzUsuń