czwartek, 30 czerwca 2011

Nakarmić duszę (ciastkiem z wróżbą)

Ostatnia książka, którą opiszę w tym miesiącu to Nakarmić duszę Joli Słomy i Mirka Trymbulaka; na tym kończą się moje nabytki w języku polskim, które mają coś wspólnego z weganizmem i które można polecić. Mam kilka różnych "kuchni wegetariańskich" w których co drugi przepis zawiera jako niezbędny składnik jakiś ser, albo coś równie atrakcyjnego jak kasza z grzybami (nie wiem, po co je trzymam). Mam też dużo ciekawych książek zupełnie nawet niewegetariańskich, które lubię, i całą półkę pozycji anglojęzycznych, którymi zajmę się kiedy indziej.

W przeszłości też zdarzyło mi się pisać o książkach, polskich i nie:
Zaskakujące tofu
PETA's Vegan College Cookbook
Vegan Brunch


Słomę i Trymbulaka kojarzycie zapewne, jeżeli w ogóle, z Atelier Smaku w kuchni.tv .  Program zebrał dużo cięgów w internecie, ze strony wegetarian i nie, tylko i wyłącznie za formę i wygląd prowadzących - udało im się nie spełnić żadnego z oczekiwań jakie ludzie mogli mieć wobec "oficjalnej reprezentacji wegetarianizmu w telewizji", urody prezenterek czy dynamiki prowadzenia nielicencjonowanych programów. Po jakimś czasie ludzie ochłonęli, a może obejrzeli jakieś inne polskie programy kulinarne niebędące kopią zagranicznych i doszli do wniosku, że jednak tak źle (i nudno) nie jest.  Przez ten cały czas, do potraw nikt nie miał uwag.



Nakarmić duszę ukazało się przed programem, więc uniknęło krytykowania dla zasady i stała się jedną z najpopularniejszych książek wegetariańskich w Polsce. Trudno się dziwić - jest piękna. Można ją przeglądać godzinami. Zamiast numeracji stron zastosowano tu numerację przepisów, na każdej z kwadratowych, kolorowych stron znajdują się dwa, ułożone według trudnego do rozszyfrowania klucza, prawdopodobnie pór rok, chociaż sezonowości produktów już nie. Dopiero w indeksie możemy przejrzeć potrawy podzielone na kategorie, które też niekoniecznie są logiczne, ale dość przejrzyste i ułatwiają wyszukiwanie tego, na co mamy ochotę. Kiedy już znajdziemy numer przepisu wertujemy książkę w jego poszukiwaniu, bo numer jest jaśniejszym fragmentem tła dla danego przepisu, co sprawia, że czasami trudno go odczytać. Właściwie każda rzecz, którą można powiedzieć o tej książce, jest zarówno zaletą i wadą: jest bardzo ładna, ale nie do końca czytelna, przepisy wyglądają na smaczne, ale zdrowych trzeba szukać. Zdjęcia robią wrażenie, tyle że czasami trudno powiedzieć, która z czterech potraw się na nim znajduje (na 2 stronach mamy zawsze 4 przepisy i zdjęcie w środku) albo jak ma wyglądać po przygotowaniu, gdyż sfotografowano detal. Całość sprawia wrażenie "coffee table book" - książki, którą kładzie się na stoliku, żeby goście mieli co przeglądać w czasie, gdy mi znikamy (albo żebyśmy my mieli co przeglądać kiedy nam się nudzi i nie chce się wstać z kanapy. Ja takie albumy trzymam w pobliżu fotela, na którym jem śniadanie) i nie jest specjalnie praktyczna. To nie musi być wada, bo ja na przykład kupuję książki kucharskie po to, żeby je czytać i rzadko z nich korzystam - zwłaszcza, kiedy przestają być nowe - i bardzo chciałam kupić tę właśnie po to, żeby sobie ją oglądać od czasu do czasu, co zresztą robię.

Filozofia Nakarmić duszę jest przedstawiona we wstępie oraz krótkich przerywnikach między porami roku: o stronę duchową należy dbać tak samo, jak o fizyczną. Potrawy powinny kusić zapachem i intrygować wyglądem oraz sprawiać przyjemność przy jedzeniu. Cały czas powinniśmy mieć przed oczyma szerszą perspektywę życia - dlatego jako nagłówek każdego przepisu umieszczono sentencję, cytat lub powiedzonko. Sam pomysł jest bardzo ciekawy, ale mam wrażenie, że gdyby napisano je mniej podniosłym stylem przyciągnęłyby więcej ludzi, bo uderzają momentami w pretensjonalne nuty. Jeżeli ktoś jest wielbicielem afirmacji motywujących i szuka źródła nowych - tu je znajdzie, na każdy dzień w roku.

365 zaprezentowanych potraw pochodzi, podobnie jak to, co robią w programie, głównie z kuchni polskiej, wzbogaconej o potrawy i wpływy klasycznej indyjskiej kuchni wegetariańskiej oraz trochę z całego świata. Brzmi to bardzo apetycznie, ale skutkuje bardzo dużą ilością przepisów bazujących na różnych serach oraz "mięsie sojowym", czyli TVP. Z jednej strony kojarzy mi się to z typowym barem wegetariańskim bazującym na kaszy i kotletach sojowych w sosie grzybowym a z drugiej z nowicjuszem nie do końca umiejącym gotować i akceptującym tylko dosłowne kopie kuchni mamusi... ktoś się naprawdę tak żywi? Nawet jeżeli jest to popularne, to po książce wydanej z taką klasą spodziewałam się trochę mniej prostych przepisów niż wegański smalec, żurek na bazie koncentratu czy ryż z kaszą. Z drugiej strony przepisy na "nieswojskie" jedzenie są całkiem ciekawe i nawet, jeżeli wiem, jak je zrobić, to podoba mi się ich obecność w takim kompendium; inspiracje kuchnią świata też wypadają dobrze. Chleb rodzynkowy, tarta dyniowa czy ciasto cukiniowe to jedne z wielu rzeczy,na które zwróciłam uwagę, mimo że brakowało im ilustracji. Duża ich część zainspirowała mnie do własnych eksperymentów, a tego właśnie szukałam.


Jeżeli ktoś uważa Nakarmić duszę za sentymentalne i pretensjonalne, to niech lepiej nie dotyka wersji angielskiej. Skąd i po co ją w ogóle mam? Więc, po pierwsze, była w przecenie w księgarni Arsenał (i ostatnio znowu jest) a ja bardzo ją chciałam mieć; po drugie, edycja anglojęzyczna twierdzi, że jest zweganizowana, więc wolałam tę wersję od takiej, nad którą będę musiała samodzielnie dumać; po trzecie wiedziałam, że jest w niej wiele polskich przepisów i chciałam się upewnić, że można ją rekomendować zagranicznym przyjaciołom. Otóż nie, nie można.

Książce zdecydowanie zabrakło korekty ze strony nativa. Szyk dłuższych zdań jest polski, co potrafi sprawić trudności w rozumieniu. Nie jest tak, że coś jest źle czy niestarannie przetłumaczone - raczej krzywo i zbyt dosłownie. "Ciąć" zamiast "siekać", seler naciowy zamiast korzeniowego (klasyk), raz słownictwo amerykańskie, raz angielskie. Jedliście kiedyś chińskie ciastka z wróżbą po angielsku w środku? W najlepszym wypadku brzmią jak Yoda, w najgorszym jak napisy na koszulkach z bazaru; podobnie jest z sentencjami umieszczonymi przy każdym przepisie.  Wiem, że w słowniku "soja" jest "soya", ale nie widziałam tego słowa w użyciu w żadnej książce napisanej przez osobę anglojęzyczną - ani na żadnym blogu (pojawiło się raz na koreańskim i jest popularne w japońskich tłumaczeniach). Dużo przepisów traci na tym, że użyto bezpośredniego tłumaczenia zamiast powszechnie używanego odpowiednika - w Polsce często smaruje się chleb pasztetem, ale lepiej brzmiałoby "spread". Czasami z kolei pojawią się zbędne synonimy. Są też pozytywy: biały ser został "curd cheese" co jest najwięcej mówiącą ze wszystkich angielskich nazw na jakie trafiłam i, w odróżnieniu od nich, nie zamienia przepisu w coś nie do wykonania. To wszystko można by usprawiedliwić gdyby nie jedno słowo: styl. Jeżeli produkcje Słomy i Trymbulaka trzeba by było nazwać słowami-kluczami, pierwszym byłby właśnie styl. W wersji angielskiej został zastąpiony niezręcznością.

Mam teorię, jak do tego doszło - autorzy poprosili znajomą o zajęcie się tłumaczeniem. Ona zgodziła się, a jest prawdopodobnie dobra, tyle że w umowach handlowych albo dyrektywach UE o standaryzacji skrzyń do przewozu wkrętów metalowych i kołków, a nie w tłumaczeniach literackich. Ale, znowu, "co to za problem przetłumaczyć książkę kucharską?" Zawsze mi się wydawało, że żaden, ale świat jak zwykle wyprowadza mnie z błędu. Za moją teorię przemawia też zupełny brak lokalizacji. Ok, rozumiem jednostki, ja się nie przejmuję czy moje "cup" to szklanka, czy 240 ml czy może 220 - wychodzi w 90% przypadków. Tyle że większość potraw będzie dla czytelnika zagranicznego egzotyczna: my wiemy, o co chodzi z wegańskim smalcem, ale założę się, że w Anglii będą drapali się w głowę. Gulasz widziałam dwa razy na amerykańskim blogu, zawsze traktowany jako niespotykane cudo (podobnie jak kefir, co bardzo mnie rozśmieszyło). I tak dalej, i tak dalej, nie będę kopać.

Na pocieszenie: to nie jest najgorzej przetłumaczona książka kucharska jaką widziałam. Stewia, soja, orkisz bije ją i wszystko po niej powstało i powstanie na głowę.


Ocena w skali szkolnej: 5, aczkolwiek jedna taka mi starczy i nie zamierzam interesować się innymi ich publikacjami, co nie najlepiej świadczy
Ocena wersji angielskiej: 2

Co z niej wyniosłam: właściwie nic, ale lubię ją oglądać i szukać inspiracji do większych posiłków. Moi znajomi też przeglądają ją z upodobaniem. A, jest jeszcze gra towarzyska polegająca na zgadnięciu po nazwie co to za powszechnie znana polska potrawa - tylko w wersji angielskiej. Jedyna gra tego typu, która święci większą popularność  to "znajdź żenujący cytat w Sztuce kochania" (też służy jako coffee table book)

Mój ulubiony przepis: wielokrotnie cytowany wegański smalec, który okazał się być całkiem smaczny.
Moja ulubiona nazwa przepisu: balls in olive oil. Smacznego!


Żeby nie było tak pesymistycznie wkleję menu, które znalazłam w internecie. Nie za bardzo wiadomo z jakiego języka było tłumaczone (może ktoś to rozszyfruje?), ale dostarcza wiele radości. Jest też dość prowegańskie: zawiera grzybiczne mięso duszone i często wspomina o przemocy wobec zwierząt. Enjoy!


Moje ulubione danie to 69.2 . Brzmi prawie jak haiku.
napisane przez szarpaną zaczynem ośmiornicę

czwartek, 23 czerwca 2011

Ciasta na wegetariańskim stole

To jest mój 450 post i dzisiaj moja strona na fejsbuku przekroczyła magiczne 500 fanów, po którym już nie można uważać, że robi się coś tylko dla siebie i można przestać w każdej chwili wedle widzimisię.

Powinnam zapewne uczcić to w jakiś sposób, upiec tort i podzielić się przepisem albo coś w tym stylu, ale że jestem kompletnie nieprzygotowana to tylko wszystkim bardzo podziękuję i powiem, że was bez wyjątku kocham :) *

Właściwie przepis na tort też mogę dać, skoro opisuję dzisiaj książkę o ciastach...




Do czasu wydania Fajna babka/ale ciacho była to jedyna tego typu książka na polskim rynku - wydana w 2000 roku pozycja Ewy Kmiecik jest zbiorem przepisów na różne słodkości w wydaniu laktowegetariańskim, czyli z produktami mlecznymi, ale bez jajek. Nie muszę chyba mówić, co to znaczy dla kogokolwiek, kto myślał o przejściu na weganizm - o ile na zdrowy chłopski rozum zastępuje się mleko sojowym, śmietanki wegańskie też już są dostępne i z margaryną można się jakoś uporać, to jajka niestety są dla większości bardzo wysokim progiem bo trudno jednak uwierzyć, że coś bez nich wyjdzie (jak już się uwierzy to jest zupełnie inna rozmowa, ale każdy musi przekonać się na własną rękę). Dlatego dla początkujących tak ważne są przepisy bez ich udziału, takie, przy których nie trzeba kombinować, i dlatego Ciasta są ważną pozycją na naszym rynku.

Książka zawiera prawie 140 przepisów uszeregowanych tematycznie oraz krótki wstęp zawierający kilka rad dla pieczących, przepisy na podstawowe dodatki oraz konwersję miar i wag na szklanki i łyżki (bardzo przydatną, przez jakiś czas wisiała skserowana na lodówce). Pierwszy rozdział to pieczywo, słodkie i słone, i jest on naprawdę wyczerpujący dla kogoś kto nie jest obsesyjnym piekarzem - znajdziemy tu różnorodne bułki, domowe obwarzanki, bagietki i chleby z dodatkami. Większość z nich bazuje na drożdżach i ciepłym mleku, więc nie ma tu żadnej filozofii konwersyjnej, po prostu bierzemy mleko sojowe i wszystko działa. W drugim rozdziale znajdują się przepisy na słodkie wypieki drożdżowe i tutaj już pojawia się masło i ser, z rzadka śmietana. Nadal są to dość proste i smaczne przepisy, ale początkujący weganin będzie musiał poszperać żeby upewnić się, czy ciasto mu na pewno wyjdzie - bardziej zaawansowani nie zauważą nawet, że trzeba cokolwiek zmieniać.

Największe ale mam do następnych dwóch rozdziałów, czyli Ciast z owocami i Tortów, a mianowicie - ciasta nie rosną. Żadna baza pod tort z tej książki, a wypróbowałam trzy, nie wyrosła na więcej niż trzy centymetry, zostawiając mnie za każdym razem wściekłą, biegnącą do sklepu po budyń i serwującą solenizantowi coś między tiramisu a stefanką, bo pożądany "tort" był akurat wysokości bazy pod krem. To, co nie ma specjalnie co rosnąć, czyli przepisy na bazie ciasta kruchego, jest w porządku, chociaż może nieco bez smaku (nie lubię kruchego ciasta). Jest to zdecydowanie najciekawsza część książki, przepisy brzmią naprawdę apetycznie i inspirująco, ale zrażona tymi tortami nie wypróbowałam zbyt dużej ilości, bo ciasta jednak piecze się dla gości a ja nie będę ryzykować, że całość pójdzie do kosza albo będzie udawać spód do tarty. Jeżeli ktoś z was może zarekomendować jeden z przepisów, chętnie się dowiem który. Przepisy z tego działu zawierają często jogurt, śmietanę i twaróg, więc trzeba się trochę bardziej nagimnastykować przy przerabianiu, ale ponieważ wegańskie wersje tych produktów są coraz bardziej dostępne myślę, że w przyszłości nie będzie z tym większych problemów.

Potem mamy ciasta ucierane, które wymagają dość dużo tłuszczu, więc nie mam z nimi większych doświadczeń - wiem, że piernik rośnie jak piernik, czyli prawie wcale:) Do ciasteczek nie mam żadnych uwag, są bardzo smaczne, ciasto dobrze się wałkuje, w większości to typowe polskoimieninowe przepisy, więc mało tu nieznanej egzotyki i można znaleźć swojego ulubieńca. W większości są to jednak przepisy na bazie ciasta kruchego, którego nie lubię, więc nie mogę powiedzieć, żeby mi przypadły do gustu.

Ostatnia część to innego rodzaju słodycze, jak lody, karmelizowane orzechy i galaretki - nigdy żadnego z nich nie wypróbowałam, bo mnie do nich nie ciągnęło, jest tu co prawda przepis na rożki, ale wcale nie chodzi o te z cukierni (prędzej takie jak z opowiadania Murakamiego) więc niespecjalnie się nimi interesowałam.

Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki, bo z jednej strony jest naprawdę solidna i w odróżnieniu od większości książek o wegetariańskich słodyczach nie mydli oczu sałatkami i parfait, tylko rzeczywiście oferuje 130 przepisów na coś, na co nie wpada się samemu i są to propozycje ciekawe, smaczne, zarówno klasyczne jak i oryginalne. Z drugiej strony za bardzo jestem zrażona tymi tortami, żeby ją z czystym sumieniem polecać. Nie jest jednak porażająco droga więc myślę, że warto ją mieć i wypróbowywać przepisy samemu, a dopiero po upewnieniu się, że wychodzą, serwować na wielkie okazje. Tylko kto to wszystko będzie jeść?


Ocena w skali szkolnej: 3+

Co z niej wyniosłam: nigdy, przenigdy nie rób tortu z przepisu, którego nie znasz. Z pozytywnych rzeczy - ciasta bardzo dobrze rosną na dżemie a we wszystkim, co płynne w momencie wkładania do pieca masło da się zastąpić olejem i nic się nie stanie.

Mój ulubiony przepis: zielone bułki i chleb pszenny na miodzie (sztucznym)


Ponieważ nie mogę polecić żadnego tortu z tej książki podam przepis na coś może mało efektownego, ale zaskakująco smacznego jak na wypiek drożdżowy (drożdży też nie lubię): jabłkowe ślimaki. Przepis odbiega nieco od oryginału, gdyż zastąpiłam masło olejem i wynikły z tego inne zaawansowane modyfikacje. Zdjęcia niestety brak, przysięgłabym, że mam, ale nie mam:

2 i 1/3 szklanki mąki
3 deko drożdży  - ja daję pół kostki
3/4 szklanki ciepłego mleka sojowego waniliowego
1/3 szklanki cukru
1/4 szklanki oleju bez smaku
pół kilo obranych jabłek, pokrojonych w kostkę i wrzuconych do wody z cytryną żeby nie ściemniały
łyżka cynamonu
3 łyżki wiórek kokosowych, osobiście omijam

Rozczyn: łyżkę mąki, łyżkę cukru i połowę mleka wymieszać z pokruszonymi drożdżami, przykryć ścierką i odstawić na 15 minut aż urośnie. Wymieszać w misce pozostałe składniki, poza jabłkami i cynamonem. Dodać rozczyn, wymieszać, przykryć ścierką i odstawić na pół godziny aż wyrośnie. Autorka twierdzi, że na godzinę, ja nie widzę sensu.

W tym czasie na posmarowanej olejem patelni poddusić jabłka aż puszczą sok, wymieszać z cynamonem i ostudzić na patelni - powinny zrobić się miękkie i gęste. Można dodać trochę cukru, żeby je zachęcić.

Teraz trudna część - trzeba rozwałkować ciasto drożdżowe. Nikt tego nie lubi. Ja obsypuję kulę ciasta z każdej strony mąką i dopiero wtedy wałkuję; być może ciasto jest wtedy twardsze, ale nigdzie się nie przylepia. Na cieśnie rozkładamy jabłka, i zawijamy w roladę. Ostrym nożem odcinamy 2-4 cm plasterki i każdy kładziemy na blasze. Pieczemy pół godziny do 40 minut (tak jest w książce) w 190 stopniach, aż, wiadomo, zezłocą się i urosną. Nie smakują jak drożdżówki i bardzo dobrze się je podjada w pracy.

Smacznego:)


* tak naprawdę artykuł mnie trochę rozbawił, bo o ile zgadzam się w stu procentach z przedstawieniem schematu pisania, to nie uważam, żeby było w nim coś złego. Tak, tak właśnie prowadzi się tematycznego bloga dla tej grupy docelowej, nie ma w tym nic ironicznego, więcej - jeżeli będziesz naprawdę stosować się do tych zasad, na pewno osiągniesz sukces. Akurat Pionierka nigdy mnie nie zainteresowała, ale czytałam przez dłuższy czas bardzo podobnie prowadzony blog, Joy the Baker, i ten styl decydował (i nadal decyduje) o jego uroku. Nie ma w tym nic złego, że człowiek do śniadania chce sobie poczytać coś miłego i radosnego, co nie wymaga aktywności zaspanego umysłu i nastraja pozytywnie na cały dzień. Do tego właśnie blogi służą - zamiast czytać poniekąd przypadkowe zestawienie artykułów w gazecie, wchodzimy do kogoś, kogo znamy, po kim wiemy, czego się spodziewać i on właśnie to nam daje. Nie widzę powodu do szyderstwa w tym, że ktoś znalazł wzór na sukces.


Ale z tym kochaniem to przesada.

sobota, 18 czerwca 2011

o Gillian McKeith

Postanowiłam ożywić swoje życie towarzyskie, więc jestem trochę do tyłu z recenzjami i innymi komputerowo-internetowymi rzeczami w moim życiu - ale już lecę, żeby dalej opowiadać, o nieistniejących przyjaciół też trzeba dbać:)

Bardzo lubiłam oglądać program Jesteś tym, co jesz w południe na dwójce - podobała mi się dieta, którą pani McKeith serwowała swoim ofiarom, sam pomysł z zastawianiem stołu i ogólnie wszystkie walory rozrywkowo - edukacyjne, więc kiedy zobaczyłam jej książki w księgarniach, postanowiłam je przejrzeć - i w efekcie zabrałam do domu. Ponieważ obie posiadane (z 4 wydanych, chyba że coś się zmieniło) są na ten sam temat, uwzględniam je w jednym poście.




Z flagowych publikacji programu wybrałam część praktyczną, czyli Jesteś tym, co jesz: książka kucharska ponieważ uznałam, że naoglądałam się wystarczająco, żeby znać filozofię autorki, za to zawsze brakowało mi przepisów na przygotowywane dania. W tej publikacji także mamy część teoretyczną, krótszą (zajmuje ok. 40 stron) i poświęconą praktycznym aspektom komponowania zdrowych posiłków oraz temu, co jest zdrowym jedzeniem i dlaczego nie to, co lubimy. Gillian McKeith niejednokrotnie przekonuje czytelnika do próbowania nowych rzeczy i kombinacji smaków, posiłkując się przy tym anegdotkami i łagodnym tonem. Styl części teoretycznej jest bardzo przyjazny, nie ma tu protekcjonalnego edukowania prostaczków, nachalnej propagandy chwytającej się niskiej retoryki ani hurraoptymistycznego dowcipu, charakterystycznego dla amerykańskich poradników; nie mam pojęcia, jak wyglądają brytyjskie, ale jeżeli są pisane w ten sposób, mają u mnie dużego plusa.

Książka to jednak przede wszystkim przepisy, pooddzielane apetycznymi zdjęciami i ułożonymi przejrzyście według posiłków, do których pasują. Dowcipnie ponazywane koktajle i soki oddzielone są od sekcji śniadaniowej, w której znajdują się sałatki, wariacje na temat zup mlecznych i owsianek z użyciem każdego możliwego chyba ziarna, a także bliższe brytyjskiej klasyce pozycje jak tosty dyniowe z fasolką. Mamy tu też sekcję ze słodyczami, bardzo potrzebną, bo dieta McKeith wyklucza cukier i wszystko jemu podobne; w zamian proponuje przeróżne kombinacje owocowe, gdzie jedne składniki są treścią a inne przyprawą - jej mus cytrynowy jest naprawdę przepyszny. Najbardziej jednak przypadła mi do gustu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, sekcja zup. Nigdy albo prawie nigdy nie robię zup wg przepisu, po prostu wrzucam co się da do garnka, ona jednak zachęciła mnie do eksperymentów i po zrealizowaniu wszystkich opisanych pomysłów trudno mi wybrać najlepszą. Najdziwniejszą będzie zdecydowanie zupa z sałaty i prosa - zrobiłam ją, tak jak przypuszczam każdy, tylko dlatego, że nie mogłam sobie wyobrazić jej smaku. Okazała się być bardzo delikatna i pożywna, idealna na ciepłe, leniwe dni. Zachęciła mnie tym do podawania sałaty na ciepło, co znacznie poprawia jej smak.

Jeżeli chodzi o jej wegańskość, to większość przepisów "spełnia normy". Autorka nie używa mleka krowiego ani śmietany, w jednym przepisie pojawia się biały ser, w dwóch jajka a w kilku mięso i ryby, w sumie jest to mniej niż 10% z całości. Nie jest to przy tym książka stricte wegańska, więc można ją podarować rodzinie pod pretekstem a potem pokazać, że jednak da się bez mięsa:) Dla mnie jest to publikacja idealna, dobrze przetłumaczona (żadnych poślizgów na owocach tropikalnych czy egzotycznych przyprawach! Da się, ludzie, da się!), przejrzysta, ciekawa, zdrowa i inspirująca. Z wydanych po polsku książek, do tej sięgam najczęściej.


Ocena w skali szkolnej: 6

Co z niej wyniosłam: używam za dużo soli, jem za mało surowych warzyw i zdecydowanie za dużo słodyczy, ale poza tym jestem na naprawdę dobrej drodze do bycia niezdrowo zdrową:)

Ulubiony przepis: smakowało mi dokładnie wszystko, co zrobiłam, ale najciekawszym ze stosowanych na co dzień przepisów był chyba duszony tempeh (no bo w ogóle, zapomniałabym, kupiłam ją bo w środku były przepisy na tempeh w liczbie mnogiej, co je rzadkim rarytasem)



Zachęcona doskonałymi potrawami i bogatsza o wiedzę, że nie jestem aż tak dobrze poinformowana w kwestii zdrowego odżywiania jak mi się wydawało, nabyłam w taniej księgarni Program doskonałego zdrowia w doskonałej cenie 15 zł:)



Ta książka jest przewodnikiem dla tych, których nie stać na własnego dietetyka (w osobie jakiegoś ucznia Gillian) a podoba im się ten sposób żywienia i chcieliby poprawić swoje nawyki oraz stan zdrowia. Napakowana przepisami, zawiera 28-dniowy program  żywienia, plan "odtrutki" dla tych bardziej niezdrowych, część teoretyczną, z której wynika, że wszyscy kwalifikujemy się do odtrucia i wskazówki do dostosowania stylu życia do nowej diety.

Początek książki jest ułożony jak coś w rodzaju wywiadu przeprowadzanego na ofiarach w programie  - albo przez dietetyka na jego kliencie - połączonego z wykładem na temat tego, jak bardzo źle robimy. Ton jest bardziej dydaktyczny niż w opisywanej wyżej książce, bo też cel inny: niezdecydowani ludzie mają raz na zawsze zerwać ze złymi nawykami i zacząć jeść jarmuż :> (to jest taki mroczny żart dla wegan, kiedy już zaczynasz jeść jarmuż i wiesz, gdzie go dostać, nie ma dla Ciebie odwrotu). McKeith zdaje się z góry mieć czytelnika za lenia i obiboka, więc co rusz zamieszcza przeróżne motywujące go informacje i fragmenty mające go na celu przekonać, że wisi mu nad okapem i patrzy w talerz - i jeżeli kiedykolwiek stosowaliście dietę z książki to wiecie, że ma rację, bo wszyscy sobie olewamy "szczególiki"; dla osób nowych może się to wydać nieco nachalne i powtarzalne.

Kiedy już dowiadujemy się o co chodzi przechodzimy do 28-dniowego menu, w skrócie: absolutnie fantastyczne przepisy. Moja kopi ma mnóstwo karteczek - zakładek zaznaczających najciekawsze dla mnie propozycje: zupa z czarnej fasoli z awokado, zapiekanka z adzuki, orientalna sałatka z cukini, pasztet z nerkowców... podobnie jak w Jesteś tym, co jesz możemy tu znaleźć trochę niewegańskich przepisów, ale jest ich bardzo mało. Następne rozdziały, poświęcone odtruwaniu i utrzymaniu diety, również zawierają propozycje ciekawych posiłków. Zgadzam się z filozofią żywieniową Gillian McKeith i chciałabym kiedyś odżywiać się tak w stu procentach - kiedy będę starsza, ustatkowana i bardziej odpowiedzialna. Boże, uczyć mnie świętym, ale jeszcze nie teraz.


Ocena w skali szkolnej: 6

Co z niej wyniosłam: dużo motywujących informacji i wskazówek na temat zdrowego odżywiania oraz kilka zupełnie zniechęcających

Ulubiony przepis: Kiełbaski fasolowe

piątek, 10 czerwca 2011

Matka wegetarianka i jej dziecko

Matka wegetarianka i jej dziecko autorstwa Carolin i Romana Pawlaków nie jest żadną miarą książką kucharską, tylko typowym poradnikiem dla kobiet zastanawiających się nad macierzyństwem; zawiera jednak sporo przepisów i jest jedną z nielicznych publikacji na ten temat w Polsce, więc postanowiłam ją tutaj zrecenzować. Kupiłam ją jakiś czas temu z ciekawości i bardzo spodobał mi się ton, jakim jest napisana: wyważony, spokojny ale nie porażająco poważny, unikający głupich żartów i straszenia czymkolwiek bądź.



Ta dość cienka jak na ilość tematów, które porusza, książka przechodzi przekrojowo przez wszystkie tematy związane z ciążą i macierzyństwem: przygotowanie i zrównoważone żywienie, ciąża i problemy spowodowane dietą, które mogą się w niej pojawić, czas karmienia i żywienie małych dzieci. Pomimo jednoznacznego tytułu autorka kieruje swoje słowa zarówno do wegetarian, jak i do wegan i wielokrotnie jej propozycje są zdecydowanie bardziej wegańskie, więc książka jest bardziej uniwersalna, niż by się to wydawało. Początek jest poświęcony prawidłowemu żywieniu, zaletom płynącym z diety wegetariańskiej i wegańskiej, teoretycznym i prawdziwym problemom zdrowotnym, jakie mogą się pojawić oraz innym metodom dbania o siebie. Następnie autorka poświęca trochę miejsca prawidłowemu skomponowaniu diety w czasie ciąży, zapobieganiu niedoborom, problemom, którym można zaradzić za pomocą diety (typu zaparcia) albo przynajmniej spróbować (typu nudności) i dbaniu o siebie podczas ciąży. Karmienie piersią i podawanie stałego pokarmu są uwzględnione razem, jako kontinuum; tutaj państwo Pawlak poruszają również temat zdrowia karmiącej matki, a nie tylko zapewniania dziecku tego, co mu potrzebne. Pod koniec znajdują się tabele zapotrzebowania na poszczególne składniki u dzieci i dorosłych, wartości odżywczych różnych produktów żywnościowych oraz przepisy.

Nie mam żadnych zastrzeżeń co do tego, co znajduje się w książce - bardzo mi się podoba, że na końcu każdego rozdziału umieszczono bibliografię, dzięki czemu łatwo sprawdzić, czy podawane przez autorów dane nie są przypadkiem przestarzałe i czy stan wiedzy bardzo posunął się naprzód od tego czasu. Brakuje mi za to całkiem dużej ilości rzeczy, najbardziej gotowych przykładowych planów żywienia w czasie ciąży, karmienia piersią i karmienia małych dzieci. Owszem, mamy podane zasady komponowania posiłków, ale czy aż tak dużo kosztowałoby uwzględnienie tygodniowego planu na każdą z tych sytuacji? Nie wszyscy czują się komfortowo ze swoimi umiejętnościami kulinarnymi i nawet jeżeli kobieta jest przekonana, że odżywia się prawidłowo, może nagle wpaść w panikę że dziecko urodzi się bez kręgosłupa i porównanie swojej diety z przykładową albo zmodyfikowanie jej pomogłoby poczuć się lepiej. Moim zdaniem poradnik nie powinien zmuszać czytelnika do upewniania się gdzie indziej, że wszystko z nim w porządku, zwłaszcza poradnik pisany w kraju, gdzie większość lekarzy wróży niejedzącym mięsa natychmiastową śmierć a brak jej symptomów tylko ich upewnia, że kiedyś się doigramy. Za dużo miejsca, według mnie, poświęcono na opisywanie zasad i założeń wegetarianizmu; może się mylę, ale kobiety raczej nie przechodzą na wegetarianizm znienacka kiedy okazje się, że są w ciąży, tylko raczej najpierw są weg*nkami a potem heroicznie usiłują odwieść rodzinę i znajomych od przemycania im mięsa i jajek na talerz w imię dziecka. Gdyby ten rozdział był przeznaczony dla otoczenia właśnie - rozumiem, ale matek wegetarianek nie trzeba przekonywać, że niejedzenie mięsa jest zdrowe. Sama ciąża jest też dość oszczędnie potraktowana, mamy tylko informacje o niedoborach i problemach, przydałoby się coś więcej, jakieś informacje o zachciankach, żywieniu w podróży, sama nie wiem...

Jeżeli chodzi o przepisy, to w skrócie: są nudne. Pani Pawlak jest autorką Naturalnej kuchni wegetariańskiej której nie mam, ale opisywała ją Olga Spaceage. Ja ją tylko przeglądałam, w sklepie ze zdrową żywnością (chodzę do sklepu, gdzie można przejrzeć dokładnie wszystkie książki wege polskich autorów oraz obdarzone frapującymi tytułami pozycje bibilijne) i nie kupiłam jej, bo też wydała mi się nudna. Jeżeli ktoś lubi "polskie smaki" rozumiane w odłączeniu od kuchni staropolskiej a w bliskim pokrewieństwie z barem mlecznym może mu się to spodobać, ale dla mnie to wszystko jest szare,  monotonne i niedoprawione. Mamy tu przepis na kotlety z płatków owsianych, selera i grzybów - coś co zjadłabym tylko w desperacji, pastę czosnkowo-sojową z majerankiem - sama myśl sprawia, że zatykam nos - albo zastanawiający przepis na bitą śmietanę z makaronu, prawdopodobnie bliską kuzynkę majonezu z makaronu, który jest smaczny, ale to porównanie wcale śmietanie nie pomaga.

Podsumowując: uważam, że książka jest warta zakupu przez osoby zainteresowane, ale nie jako jedyna tego typu pozycja, zwłaszcza jeżeli delikwentka ma staroświeckiego lekarza który każe jej zjadać surową wątróbkę. W tej sytuacji, o ile nie jest mistrzynią kulinarną, po tygodniu na kaszy z owsem pójdzie się chyba powiesić.

Na koniec ostrzeżenie: autorka jest osobą religijną, stawiam na adwentystkę, i choć nie daje temu wyrazu prawie wcale, te kilka razy jest dość mocnych. Ateistom radzę pominąć rozdział 9 "Zdrowie psychiczne podczas ciąży" (chyba, że mają poczucie humoru) a wszystkim zdrowym na umyśle wyrwać stronę 114, chyba że mają niskie ciśnienie albo wszystko im wisi. Zapewne zareklamowałam teraz książkę bardziej niż cokolwiek:) Osoby mocno wierzące w cokolwiek chrześcijańskiego będą tymi fragmentami ukontentowane, polecam więc przepisanie ich na ładną kartkę i powieszenie na lodówce ku pamięci.


Ocena w skali szkolnej: 4+

Co z niej wyniosłam: dużo ciekawych i uspokajających na przyszłość wiadomości na temat zbilansowania diety w czasie ciąży oraz karmienia.

Mój ulubiony przepis: pieczony słonecznik, bo jako jedyny ma wyraźny smak, poza tym jest świetnym i tanim pomysłem imprezowym. Bita śmietana tez mnie frapuje.

sobota, 4 czerwca 2011

Słynni wegetarianie i ich ulubione przepisy

Kontynuując miesiąc recenzji przebiję się najpierw przez książki nie do końca kulinarne, zawierające przepisy, ale poza tym inne jeszcze rzeczy. Słynnych wegetarian kupiłam sobie kiedyś w nagrodę za coś, bo bardzo lubię  takie zbiory anegdotek no i całość wyglądała bardzo sympatycznie.






Na okładce mamy napis "poradnik", ale szczerze mówiąc nie wiem, co ta pozycja może nam poradzić; bardziej pasowałby "motywator", bo taką rolę mają podobne publikacje - żeby pokazać na dobrym przykładzie ważnych ludzi że warto, że można i że dobrze robimy. Książka składa się z krótkich życiorysów 25 osób, analizy ich motywacji do przejścia na wegetarianizm, opis działań na rzecz jego popularyzacji oraz kilku przepisów z których korzystała (lub mogła korzystać dana osoba). Autorowi należą się duże pochwały, ponieważ każdy przepis pochodzi z odpowiedniej epoki, jeżeli to możliwe - z autentycznej książki kucharskiej danej osoby (to chyba nie zmienia się nigdy, wegetarianie muszą znać się na gotowaniu i zbierać pomysły do zeszytu), ze zbioru przepisów wydanego w jej epoce lub tradycyjnych dla danej społeczności w tym okresie. Notki biograficzne nie są zbyt długie, bardziej informacyjne niż pogłębiające wiedzę, ale też nie ma tu miejsca na dłuższą analizę. Również wątki wegetariańskie nie są specjalnie rozwinięte, co dla mnie jest sporym minusem, bo o ile nie jest mi do szczęścia potrzebna wiedza na temat tego, jakie ktoś miał relacje z własnymi dziećmi, to jednak jeżeli zalicza się go do słynnych wegetarian chciałabym wiedzieć co sprawia, że nie jest tylko słynną osobą która przy okazji nie jadła mięsa; boli to zwłaszcza przy biografiach ludzi żyjących w XIX i XX wieku i zaangażowanych w ruch propagujący weg*anizm, można było przy okazji coś napisać o organizacjach, w jakich działali, o ich współpracownikach, o tym, czy ich starania wydały jakieś owoce w następnym pokoleniu... Niestety nic więcej poza ty, jak wyglądało bycie wege w swojej epoce nie zostało tu przedstawione.


Opisywane osobistości należą do bardzo znanych, ale głównie w kulturze anglosaskiej - większość z nas nie ma zielonego pojęcia kim była Annie Besant, Henry Salt czy Killer Kowalski. Jest to jednak niedopatrzenie z naszej strony i wielkim plusem książki jest to, że przedstawia ludzi naprawdę ważnych dla rozwoju idei wegetarianizmu i weganizmu, a nie tylko przypadkowe osobistości. Z drugiej strony pojawia się tutaj Jezus Chrystus... jeżeli nie spotkaliście się nigdy z teorią, że był on weganinem to szczerze polecam publikację pt: Co mógł jadać Jezus która jest fantastycznie zabawną lekturą (zupełnie niechcący) i naprawdę otwiera czytelnikom oczy. Pomijając takie kwiatki autor skupia się na ludziach, których dietę udokumentowano, a my niekoniecznie o tym wiemy - takich jak Tołstoj, Shaw czy Kellog - o tym ostatnim wiedzą zapewne osoby, które widziały ten film, reszcie go polecam bo głupi jak mało co, a na dodatek to czysta prawda! Bez wiedzy, że płatki kukurydzane są lekiem na masturbację życie jest zdecydowanie uboższe:)


Jeżeli chodzi o przepisy, to autor wybierał wegańskie lub adaptowalne, bo sam jest weganinem - i wszystko byłoby w porządku gdyby nie tłumaczka, który bardzo się starała, ale jej trochę nie wyszło. Bardzo dobrze, że dodała przypisy przy składnikach, które mogłyby sprawić problem, takich jak mieszanki przypraw. Tylko dlaczego nie można było napisać tofu zamiast "ser sojowy" skoro wśród opisywanych osobistości są autorzy książki o tofu i temat jest wielokrotnie wałkowany? Co ma Polak rozumieć pod "niewybielana mąka"? Oczywiście jeżeli ktoś siedzi w temacie domyśli się o co chodzi, ale zdaje się że przepisy, podobnie jak instrukcje, nie służą do domyślania się tylko zupełnie wręcz odwrotnie. Ja wiem, że jak Amerykanin pisze seler ma na myśli naciowy, ale ktoś może zrobić sałatkę z korzeniowym no i smacznego na drogę. Klasykiem są oczywiście drożdże piekarskie, które powinny być płatkami drożdżowymi - nie wiem co jest mniej wykonalne, opanierowanie tofu w drożdżach czy zjedzenie tego później? Zupełnie nie rozumiem dlaczego w tłumaczeniu książek przechodzą rzeczy, które byłyby nie do pomyślenia przy umowach czy pismach oficjalnych. Gdybym zamówiła dla firmy 20 kilo "śrubek" zamiast wkrętów wywaliliby mnie po prostu z pracy, gdybym napisała, że na rynku w Poznaniu stoi pomnik Syreny nie zatrudniono by mnie tam więcej, ale w przepisach czy danych można grzebać do woli, w końcu co to za różnica, książkę kucharską potrafi przetłumaczyć każdy...


Podsumowując, książka jest ciekawą lekturą dla ludzi interesujących się weg*nizmem i może stać się dobrą inspiracją, ale radziłabym się odwoływać się do zdrowego rozsądku przy realizacji przepisów - własnego lub cudzego:)




Ocena w skali szkolnej: 3+

Co z niej wyniosłam: Lew Tołstoj był wegetarianinem a Budda, Chrystus i Pitagoras to udokumentowane postacie historyczne. Bardzo podobał mi się rozdziało Gandhim, dał mi dużo do myślenia na temat "domyślnego wegetarianizmu" i przewagi osobistego doświadczenia nad nauczaniem jakichś idei.

Mój ulubiony przepis: szparagi na toście. "Kawa miso", choć brzmi ohydnie na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka, naprawdę daje kopa i zainspirowała mnie do popijania zupy miso na śniadanie.

środa, 1 czerwca 2011

Startuje miesiąc recenzji: Warzywny rock and roll

Jak już mówiłam, czerwiec będzie miesiącem recenzji moich książek kucharskich, poniekąd dlatego, że nie mogę dodawać zdjęć, poza tym kiedyś obiecałam, ciągle mnie ktoś o coś pyta no i naprawdę nie zamierzam zarzucać was przepisami na sałatki:) Na początku chciałam zrecenzować wszystko, ale po podzieleniu księgozbioru na polskie i zagraniczne dotarło do mnie ile tego tak naprawdę jest... w skrócie, zaprezentuję tu pozycje obecne na polskim rynku, a kiedyś powtórzę edycję z książkami zagranicznymi. Postanowiłam zaprezentować zarówno wegańskie jak i wegetariańskie książki, po pierwsze dlatego, że tych pierwszych jest bardzo mało, po drugie - w niektórych wegetariańskich jest dużo przepisów wegańskich, w niektórych nie ma wcale i warto wiedzieć, co wybrać. Wybrałam sobie system oceny, który będę od teraz stosować przy wszystkich publikacjach i dodaję osobny tag "książki kucharskie", jako że w recenzjach znajdują się głównie gotowe produkty skierowane do wegan.

Ustaliwszy powyższe przechodzę do omówienia mojej pierwszej książki wege, jaką był "Warzywny rock and roll":



Dawno, dawno temu zostałam wegetarianką pod wpływem tak przeróżnych czynników, że można by o tym książkę napisać (ale na szczęście nikt tego nie zrobi). Moi znajomi, którzy wtedy porozjeżdżali się po Polsce na studia, z zainteresowaniem przyglądali się mojej osobie szukając pierwszych oznak niechybnej śmierci oraz barów mlecznych, ponieważ żywiłam się głównie pierogami ruskimi i naleśnikami ze szpinakiem (nie mogłam u siebie gotować, więc nie za bardzo umiałam). Pewnego dnia w Krakowie moja wyjątkowo antropologicznie nastawiona koleżanka obwieściła mi z podekscytowaniem, że znalazła książkę dla mnie! Jedyną na świecie! I zaprowadziła mnie do taniej księgarni gdzie za 9,50 - wówczas wcale nie tanio - można było zakupić powyższą pozycję. Szarpnęłam się głównie dlatego, że nie chciałam jej zawieźć, miałam poczucie, że chyba trochę za mało wiem i w sumie by mi się przydało, ale przede wszystkim dlatego, że w środku była zielona. Jak się później okazało trafiłam bardzo dobrze i być może gdyby nie jej spokojny, przyjazny ton, zrezygnowałabym w międzyczasie a wy nie mielibyście co czytać.

Książka jest poradnikiem skierowanym do nastoletnich (i innych naiwnych kulinarnie) początkujących wegetarian, także tych, którzy przymierzają się do weganizmu. Można z niej wyczytać że właśnie podjęło się fantastyczną decyzję, nie ma się czego bać, a wszystkim rzeczom strasznym można zapobiec, jeżeli się tylko pomyśli. Dowiadujemy się o co w wegetarianizmie i weganizmie (potraktowanym oszczędnie, ale obecnym) chodzi, jak się do niego zabrać i nie odpuścić, na co zwracać uwagę i jak potraktować resztę świata, która jakoś nie podziela naszego entuzjazmu - i nawet jeżeli nie podchodzi do całego pomysłu wrogo, to cudza ciekawość, szczera troska i zainteresowanie potrafią doprowadzić człowieka do białej gorączki, ale to wszyscy wiemy. Całość jest napisana naprawdę dobrze, w sposób ciekawy i przyjazny dla czytelnika, bez zbytniego mentorstwa, wywyższania i potępiania - można by pomyśleć że wegetarianie są przyjaźnie nastawieni do świata! I weganie też! (taki żarcik). Nie znam nikogo kto porzuciłby tę książkę ogłaszając ją stekiem fanatycznych bzdur albo skończył lekturę z gorszym nastawieniem niż miał. To naprawdę bardzo, bardzo dużo.

Prawie pół książki zajmują przepisy, wegetariańskie i wegańskie (albo adaptowalne): od przekąsek, kanapek i sosów po dania główne, dodatki i desery, wszystko z ogólnie dostępnych, świeżych składników. Wszystkie są prościutkie, dobrze opisane i naprawdę smaczne - jeżeli coś się tutaj pojawia nie próbuję nawet przepisu skąd inąd. Ostatnio sięgnęłam do niej po latach i odkryłam, że nadal są tam rzeczy ciekawe i inspirujące! To mówi osoba prowadząca własnego bloga kulinarnego i posiadająca więcej książek kucharskich niż da się opisać w miesiąc.

Podsumowując: wg mnie dla osób początkujących jest to nieoceniona pozycja. Reszta prawdopodobnie już to wszystko wie, ale może i tak zerknąć na przepisy albo po prostu poczytać, żeby poczuć się miło, bo nastawienie autorki naprawdę się udziela. Ogólnie rzecz biorąc mam tylko jedno ale: jak to się dzieje że wydawca uznał, że "Warzywa rządzą!" NIE jest dobrym tytułem i postanowił zmienić go na sugerujący, ze tłumacz nie za bardzo zna się na swojej robocie?


Ocena w skali szkolnej: 5+

Co z niej wyniosłam: piramidę żywienia, ciasto na pizzę, wiedzę co jest źródłem czego a co symptomem braku czegoś innego oraz anegdotkę o zabójczym udźcu.

Mój ulubiony przepis: puree Phoebe z białej fasoli na ciepło (strona 105)
Ranking i toplista blogów i stron