środa, 30 czerwca 2010
Zielony sos do sałatki ogrodowej
Zrobiłam bardzo smaczny, lekko słodkawy sos na bazie szpinakowego pesto, do prostej sałatki z warzyw ogrodowych: sałaty, szpinaku, pomidora, buraków z botwinką i marchewki.
2 łyżki szpinakowego pesto
łyżeczka oliwy (tylko jeżeli pesto jest bardzo gęste)
pół szklanki soku pomarańczowego
mała cebulka
szczypta białego pieprzu
Cebulkę należy bardzo drobno posiekać i wymieszać z pozostałymi składnikami. Odstawić do lodówki na ok. pół godziny. Można troszkę dosolić, ale tylko wtedy, kiedy pesto nie było zbyt słone.
niedziela, 27 czerwca 2010
Truskawkowa sałatka z botwinką
Dzisiaj chciałam zrobić gofry z płatków owsianych. Bardzo, ale to bardzo mi nie wyszło, zdecydowanie muszę dopracować technikę produkcji.
Kupiłam na targu botwinke, bo byla, i zastanawiałam się, czy można jeść te liście na surowo. Na szczęście ktoś sprawdził to za mnie:) Na blogu xvegeliciousx znalazłam odpowiedź i bez wahania dodałam botwinkę do porannej sałatki. Była naprawdę pyszna.
Na dwie osoby albo jedną bardzo lubiącą sałatki:
garść miękkiej sałaty (np masłowa)
garść świeżego szpinaku
garść świeżej botwinki, bez łodyżek
i średni pomidor
10 truskawek
sos: oliwa, sok pomarańczowy, odrobina soli, biały pieprz i mieszanka przypraw Fit sałatkowy z truskawką:) (bardzo ją lubię)
Liście dokładnie umyć z piachu i podrzeć na kawałeczki. Pomidora pokroić w grubą kostkę, truskawki na ćwiartki, posypać liście i polać sosem. Ładnie się trzyma cały dzień.
Przy okazji, nowy szablon edycji bloggera doprowadza mnie do szału. Przesuwanie zdjęć zajmuje 10 razy więcej czasu niż przedtem.
Kupiłam na targu botwinke, bo byla, i zastanawiałam się, czy można jeść te liście na surowo. Na szczęście ktoś sprawdził to za mnie:) Na blogu xvegeliciousx znalazłam odpowiedź i bez wahania dodałam botwinkę do porannej sałatki. Była naprawdę pyszna.
Na dwie osoby albo jedną bardzo lubiącą sałatki:
garść miękkiej sałaty (np masłowa)
garść świeżego szpinaku
garść świeżej botwinki, bez łodyżek
i średni pomidor
10 truskawek
sos: oliwa, sok pomarańczowy, odrobina soli, biały pieprz i mieszanka przypraw Fit sałatkowy z truskawką:) (bardzo ją lubię)
Liście dokładnie umyć z piachu i podrzeć na kawałeczki. Pomidora pokroić w grubą kostkę, truskawki na ćwiartki, posypać liście i polać sosem. Ładnie się trzyma cały dzień.
Przy okazji, nowy szablon edycji bloggera doprowadza mnie do szału. Przesuwanie zdjęć zajmuje 10 razy więcej czasu niż przedtem.
sobota, 26 czerwca 2010
brzydkie zdjęcia ładnego jedzenia
Czereśnie już dojrzewają za oknem.
Spaceruję po targowiskach i kupuję to, co świeże. Nie lubię szparagów, ale ich chudziutka zieleń zachęciła mnie do ponownego spróbowania; a nuż nie będą śmierdzącą, włóknistą masą. Sposób przygotowania daje bardzo dużo. Zerknęłam do książek i znalazłam - w Vegan Brunch - grillowane, marynowane szparagi, co uznałam za dobry pomysł. Był dobry. Jem je w kółko od paru dni:)
Marynowane szparagi: umyć, uciąć grube końcówki, posmarować oliwą. Ułożyć w długim naczyniu, posypać solą, płatkami drożdżowymi, pieprzem, wetrzeć przyprawy. Zalać resztą słodkiego wina, sokiem pomarańczowym albo jasnym piwem - wszystkie wersje były smaczne:) Marynować pół godziny do godziny, grillować na patelni przez kilka minut, aż się spocą, zmiękną i dostaną ślicznych prążków.
Szparagi na tostach z sałatką to naprawdę dobre śniadanie. Możecie mi zaufać.
Spaceruję po targowiskach i kupuję to, co świeże. Nie lubię szparagów, ale ich chudziutka zieleń zachęciła mnie do ponownego spróbowania; a nuż nie będą śmierdzącą, włóknistą masą. Sposób przygotowania daje bardzo dużo. Zerknęłam do książek i znalazłam - w Vegan Brunch - grillowane, marynowane szparagi, co uznałam za dobry pomysł. Był dobry. Jem je w kółko od paru dni:)
Marynowane szparagi: umyć, uciąć grube końcówki, posmarować oliwą. Ułożyć w długim naczyniu, posypać solą, płatkami drożdżowymi, pieprzem, wetrzeć przyprawy. Zalać resztą słodkiego wina, sokiem pomarańczowym albo jasnym piwem - wszystkie wersje były smaczne:) Marynować pół godziny do godziny, grillować na patelni przez kilka minut, aż się spocą, zmiękną i dostaną ślicznych prążków.
Szparagi na tostach z sałatką to naprawdę dobre śniadanie. Możecie mi zaufać.
piątek, 25 czerwca 2010
Wieści z Chin (i Japonii)
Obiecałam sobie, jakoś w maju, 10 postów na miesiąc. Ciekawe jest to, że zawsze pamiętam o tym zupełnie na początku, a potem nagle po 20. przypomina mi się, że mam przecież stosy zdjęć i wszystko tylko czeka... tak więc, do roboty:) Zacznę od azjatyckiej paczki.
Moi znajomi śmieją się ze mnie, że z każdej podróży każę im przywozić jedzenie. Kiedy sama wyjeżdżam, też głównie wydaję pieniądze na jedzenie (i książki). Lubię próbować nowe rzeczy i im dalej ktoś wyjeżdża, tym usilniej wciskam mu listę zakupów. Tym razem dostałam wielką paczkę pysznych i egzotycznych słodyczy, którą niniejszym się dzielę:
Dostałam zieloną herbatę, chińską i japońską. Bardzo lubię japońską senchę, łagodnie trawiastą w posmaku, mniej gorzką, o specyficznym zapachu przypominającym mi szpinak - stąd robocza nazwa zielona szpinakowa. Tak się ciekawie składa, że ciągle ktoś z moich znajomych jeździ do Japonii, więc zapasy nigdy mi się nie kończą.
Dostałam też trzy różne opakowania mochi: z nadzieniem z fasolki adzuki, z mielonego sezamu i z zielonej herbaty. Wszystkie były malutkie i śliczne.
Robione są z kleistego ryżu, tłuczonego wielkimi młotami (teraz oczywiście w fabrykach, chociaż nadal produkuje się je ręcznie na Nowy Rok) i przypominają białe, sycące żelki. Są bardzo elastyczne, ciągną się przy gryzieniu, ale nie lepią do palców; po japońsku mochi oznacza też ich strukturę, po prostu mochi są w dotyku mochi, i już.
Najsmaczniejsze były te z zieloną herbatą - możecie zobaczyć na zdjęciu, nadzienie to ten ciemniejszy, zielonkawy cień. Sezamowe były niezłe, ale nie powalały. Najbardziej lubię te z pastą adzuki, ale te konkretnie nie były za ciekawe; robiłam kiedyś pastę z tej fasolki, jest bardzo smaczna.
Najdziwniejszym produktem okazała się zawartość dużej, czarnej paczki, a mianowicie krem z czarnego sezamu. Na opakowaniu widać gęstą, smolistą, czarną pastę - po otwarciu ukazuje się opakowany niczym narkotyki szary proszek, który mi osobiście skojarzył się z prochami ciotki (tej z dowcipu o przesyłce od ciotki z Ameryki w latach kryzysu). Po kilkuminutowym zapoznawaniu się z instrukcją obsługi (gros kanji które potrafię odczytać pochodzi z instrukcji żywieniowych: minuta, filiżanka, osoba...) okazało się, że jedną paczkę należy wsypać do filiżanki i, mocno mieszając, zalać wrzątkiem. Wyszło...
...(zdjęcie oddaje dokładne kolory)...
... i tu muszę zaserwować kolejną anegdotkę, a mianowicie: kiedyś mieszkałam w internacie, ale nie żywiłam się na stołówce, jako jedyna, z racji tego, że dawali tam głównie mięso. Współlokatorka raczyła mnie jednak, w ramach rekompensaty, opowieściami na temat legendarnie złego żywienia w internacie (ja w tym czasie jadłam w barze mlecznym, co oznaczało na zmianę pierogi ruskie z naleśnikami ze szpinakiem w sosie czosnkowym, więc byłam niebotycznie szczęśliwa. Nie muszę dodawać, że po roku takiej diety nie spojrzałam na żadne z tych dań przez dłuższy czas, nie mówiąc już o robieniu ich). Jednym z tych dań była kaszanka, drogim - kapusta, ale wszystko biła na głowę tajemnicza szara breja, ochrzczona zupą z kurzu.
Popatrzyłam niepewnie na rezultat - zupa z kurzu jak nic. Do tego śmierdzi spalonym. Spróbowałam jednak, i okazała się całkiem smaczna. Na początku silnie smakuje prażonym sezamem (z akcentem na prażone), później zaczyna przypominać kisiel (sezamowy), a na końcu zostawia po sobie bardzo przyjemny, słodki posmak. Przedziwne jedzenie, bardzo dobre przed komputer, i do tego pożywne.
Jedzenie natychmiast znikło, zostały po nim dobre wspomnienia, duża wdzięczność, uroczy breloczek w kształcie zupki chińskiej oraz nie mniej uroczy tygrysek na szczęście:
Wszystkiego najlepszego z okazji początku lata!
Moi znajomi śmieją się ze mnie, że z każdej podróży każę im przywozić jedzenie. Kiedy sama wyjeżdżam, też głównie wydaję pieniądze na jedzenie (i książki). Lubię próbować nowe rzeczy i im dalej ktoś wyjeżdża, tym usilniej wciskam mu listę zakupów. Tym razem dostałam wielką paczkę pysznych i egzotycznych słodyczy, którą niniejszym się dzielę:
Dostałam zieloną herbatę, chińską i japońską. Bardzo lubię japońską senchę, łagodnie trawiastą w posmaku, mniej gorzką, o specyficznym zapachu przypominającym mi szpinak - stąd robocza nazwa zielona szpinakowa. Tak się ciekawie składa, że ciągle ktoś z moich znajomych jeździ do Japonii, więc zapasy nigdy mi się nie kończą.
Dostałam też trzy różne opakowania mochi: z nadzieniem z fasolki adzuki, z mielonego sezamu i z zielonej herbaty. Wszystkie były malutkie i śliczne.
Robione są z kleistego ryżu, tłuczonego wielkimi młotami (teraz oczywiście w fabrykach, chociaż nadal produkuje się je ręcznie na Nowy Rok) i przypominają białe, sycące żelki. Są bardzo elastyczne, ciągną się przy gryzieniu, ale nie lepią do palców; po japońsku mochi oznacza też ich strukturę, po prostu mochi są w dotyku mochi, i już.
Najsmaczniejsze były te z zieloną herbatą - możecie zobaczyć na zdjęciu, nadzienie to ten ciemniejszy, zielonkawy cień. Sezamowe były niezłe, ale nie powalały. Najbardziej lubię te z pastą adzuki, ale te konkretnie nie były za ciekawe; robiłam kiedyś pastę z tej fasolki, jest bardzo smaczna.
Najdziwniejszym produktem okazała się zawartość dużej, czarnej paczki, a mianowicie krem z czarnego sezamu. Na opakowaniu widać gęstą, smolistą, czarną pastę - po otwarciu ukazuje się opakowany niczym narkotyki szary proszek, który mi osobiście skojarzył się z prochami ciotki (tej z dowcipu o przesyłce od ciotki z Ameryki w latach kryzysu). Po kilkuminutowym zapoznawaniu się z instrukcją obsługi (gros kanji które potrafię odczytać pochodzi z instrukcji żywieniowych: minuta, filiżanka, osoba...) okazało się, że jedną paczkę należy wsypać do filiżanki i, mocno mieszając, zalać wrzątkiem. Wyszło...
...(zdjęcie oddaje dokładne kolory)...
... i tu muszę zaserwować kolejną anegdotkę, a mianowicie: kiedyś mieszkałam w internacie, ale nie żywiłam się na stołówce, jako jedyna, z racji tego, że dawali tam głównie mięso. Współlokatorka raczyła mnie jednak, w ramach rekompensaty, opowieściami na temat legendarnie złego żywienia w internacie (ja w tym czasie jadłam w barze mlecznym, co oznaczało na zmianę pierogi ruskie z naleśnikami ze szpinakiem w sosie czosnkowym, więc byłam niebotycznie szczęśliwa. Nie muszę dodawać, że po roku takiej diety nie spojrzałam na żadne z tych dań przez dłuższy czas, nie mówiąc już o robieniu ich). Jednym z tych dań była kaszanka, drogim - kapusta, ale wszystko biła na głowę tajemnicza szara breja, ochrzczona zupą z kurzu.
Popatrzyłam niepewnie na rezultat - zupa z kurzu jak nic. Do tego śmierdzi spalonym. Spróbowałam jednak, i okazała się całkiem smaczna. Na początku silnie smakuje prażonym sezamem (z akcentem na prażone), później zaczyna przypominać kisiel (sezamowy), a na końcu zostawia po sobie bardzo przyjemny, słodki posmak. Przedziwne jedzenie, bardzo dobre przed komputer, i do tego pożywne.
Jedzenie natychmiast znikło, zostały po nim dobre wspomnienia, duża wdzięczność, uroczy breloczek w kształcie zupki chińskiej oraz nie mniej uroczy tygrysek na szczęście:
Wszystkiego najlepszego z okazji początku lata!
poniedziałek, 14 czerwca 2010
Krem z kalafiora
Ten krem powstał na potrzebę ratunkowej tortilli - nagle okazało się, że mam w domu półtora kalafiora i trzeba go zjeść ZARAZ. Jest jednak bardzo dobry z każdym innym produktem zbożopochodnym, co mnie nieco zdziwiło, bo obstawiałabym raczej, że kalafior jest zbyt wodnisty, żeby dobrze smakować na chlebie. Z drugiej strony Anglicy jedzą kanapki z ogórkiem, więc...
Na dużą miskę:
1 mały kalafior
4 łyżki majonezu sojowego
3 łyżki sosu chilli słodkiego lub 2 ostrego/tabasco
czubata łyżka płatków drożdżowych
ząbek czosnku
duża szczypta soli i mała gałki muszkatołowej
opcjonalnie łyżeczka oliwy, gdyby kalafior był zbyt włóknisty
Kalafiora dzielimy na małe różyczki i gotujemy na parze, aż będzie miękki. Czekamy, aż ostygnie i dodajemy pozostałe składniki z wyjątkiem majonezu i soli. Blendujemy wszystko na gładką masę, dodając oliwę w razie problemów. Gotową masę mieszamy z majonezem, próbujemy i dosalamy.
Ten krem ma jedną wadę: zjada się go na łyżki prosto z miski. W ramach łyżki proponuję sałatę:)
Na dużą miskę:
1 mały kalafior
4 łyżki majonezu sojowego
3 łyżki sosu chilli słodkiego lub 2 ostrego/tabasco
czubata łyżka płatków drożdżowych
ząbek czosnku
duża szczypta soli i mała gałki muszkatołowej
opcjonalnie łyżeczka oliwy, gdyby kalafior był zbyt włóknisty
Kalafiora dzielimy na małe różyczki i gotujemy na parze, aż będzie miękki. Czekamy, aż ostygnie i dodajemy pozostałe składniki z wyjątkiem majonezu i soli. Blendujemy wszystko na gładką masę, dodając oliwę w razie problemów. Gotową masę mieszamy z majonezem, próbujemy i dosalamy.
Ten krem ma jedną wadę: zjada się go na łyżki prosto z miski. W ramach łyżki proponuję sałatę:)
wtorek, 8 czerwca 2010
szybka zapiekanka kalafiorowa
proszę z góry o wybaczenie, ale zdjęcia nie mam, bo posiłek był piknikowy i zanim zdążyłam pomyśleć, jedzenie wylądowało rozwalone (jak to zapiekanka) na plastikowych talerzach - myślałam o zrobieniu zdjęcia przed pieczeniem, ale jakoś tak się nie złożyło. Na pewno będę ją robić jeszcze raz, bo jest pyszna i lekka, więc wtedy pstryknę.
Zapiekanka, robiona w mikrofali, ma jako bazę grzanki, jako treść - lekko podgotowanego kalafiora, a zapieczona została w sosie słonecznikowym, który odkryłam przypadkiem (miałam robić zupę migdałowo-marchwiową i w sklepie nie było migdałów) i tak, jak nie lubię słonecznika, tak nie mogę przestać go jeść:)
na 2 osoby:
pół kalafiora
3 kromki chleba (może być suchy)
pół szklanki obranych ziaren słonecznika
ząbek czosnku
łyżka płatków drożdżowych
oliwa
sos chilli
sól, pieprz, przyprawa do gyrosa i chyba jakieś zielsko jeszcze, ale pewna nie jestem.
Zaczynamy od podzielenia kalafiora na małe różyczki i podgotowania ich na parze. W tym czasie chleb kroimy w kostkę, na patelni rozgrzewamy trochę oliwy, rumienimy na niej przyprawę do gyrosa i wrzucamy chleb, obsmażając go w przyprawie ze wszystkich stron, aż będzie chrupki.
Do miseczki wsypujemy słonecznika, płatki drożdżowe, dodajemy trochę sosu chilli i soli oraz szklankę wody. Blendujemy starannie na gładką masę, dodając w trakcie czosnek oraz trochę oliwy, dla bardziej kremowej konsystencji. Przyprawiamy do smaku pamiętając o tym, że kalafior nie był solony.
W naczyniu żaroodpornym wykładamy na dno wystudzone grzanki, na nich równą warstwę kalafiora i zalewamy wszystko sosem. Wkładamy do mikrofali na 7 minut na najwyższą moc, po upieczeniu pozwalamy trochę przestygnąć.
Jeżeli jesteśmy przy słoneczniku, to znalazłam jakiś czas temu w sklepie ze zdrową żywnością coś, co nazywało się mniej więcej "serek słonecznikowy Wesołego Grzesia" (nazwa firmy) i miało w składzie słonecznik, płatki drożdżowe, jakąś oliwę, przyprawy - wyglądało w każdym razie nie najgorzej, ale spróbowałam tego na degustacji i, no cóż, jadłam gorsze rzeczy, ale zawsze były to czyjeś kulinarne wpadki. Fajnie, że ktoś się stara, ale mógłby się starać smaczniej.
Zapiekanka, robiona w mikrofali, ma jako bazę grzanki, jako treść - lekko podgotowanego kalafiora, a zapieczona została w sosie słonecznikowym, który odkryłam przypadkiem (miałam robić zupę migdałowo-marchwiową i w sklepie nie było migdałów) i tak, jak nie lubię słonecznika, tak nie mogę przestać go jeść:)
na 2 osoby:
pół kalafiora
3 kromki chleba (może być suchy)
pół szklanki obranych ziaren słonecznika
ząbek czosnku
łyżka płatków drożdżowych
oliwa
sos chilli
sól, pieprz, przyprawa do gyrosa i chyba jakieś zielsko jeszcze, ale pewna nie jestem.
Zaczynamy od podzielenia kalafiora na małe różyczki i podgotowania ich na parze. W tym czasie chleb kroimy w kostkę, na patelni rozgrzewamy trochę oliwy, rumienimy na niej przyprawę do gyrosa i wrzucamy chleb, obsmażając go w przyprawie ze wszystkich stron, aż będzie chrupki.
Do miseczki wsypujemy słonecznika, płatki drożdżowe, dodajemy trochę sosu chilli i soli oraz szklankę wody. Blendujemy starannie na gładką masę, dodając w trakcie czosnek oraz trochę oliwy, dla bardziej kremowej konsystencji. Przyprawiamy do smaku pamiętając o tym, że kalafior nie był solony.
W naczyniu żaroodpornym wykładamy na dno wystudzone grzanki, na nich równą warstwę kalafiora i zalewamy wszystko sosem. Wkładamy do mikrofali na 7 minut na najwyższą moc, po upieczeniu pozwalamy trochę przestygnąć.
Jeżeli jesteśmy przy słoneczniku, to znalazłam jakiś czas temu w sklepie ze zdrową żywnością coś, co nazywało się mniej więcej "serek słonecznikowy Wesołego Grzesia" (nazwa firmy) i miało w składzie słonecznik, płatki drożdżowe, jakąś oliwę, przyprawy - wyglądało w każdym razie nie najgorzej, ale spróbowałam tego na degustacji i, no cóż, jadłam gorsze rzeczy, ale zawsze były to czyjeś kulinarne wpadki. Fajnie, że ktoś się stara, ale mógłby się starać smaczniej.
niedziela, 6 czerwca 2010
Burgery
Obiecałam sobie, że w tym miesiącu będę pisać regularnie, co trzy dni, niestety mam malą obsuwę z powodu galaretki z zielonej herbaty, którą zdecydowanie muszę dopracować w kwestii smakowej:) Ale co się odwlecze, to nie uciecze, więc dzisiaj prezentuję burgery sojowe instant, idealne na piknik czy śniadanie na trawie.
Gotowe, suche mieszanki na "mielone sojowe" zawsze mi się podobały, jako bardzo praktyczna (dodać tylko wodę) i smaczniejsza alternatywa dla suchych kotletów sojowych, po które, podobnie jak pieczarki, sięgam tylko w ostateczności - choć ostatnio się to zmieniło po tym, jak obejrzałam program o kurczaku tandoori i okazało się, że rzeczone suche kotlety wychodzą w takiej mieszance przypraw bardzo smaczne i lepsze od seitanu. Suche mieszanki na mielone zawierają suszone białko, więc nie są wegańskie, ale jak uczy doświadczenie każdego weganina, jajko jest wiązadłem nie niezbędnym i postanowiłam zrobić sobie prawie identyczną mieszankę w domu. Rezultat był bardzo smaczny i wcale nie lepił się gorzej. Potrzebujemy:
szklankę suchego granulatu sojowego
pół szklanki bułki tartej
ćwierć szklanki mąki kukurydzianej
pół opakowania gotowej mieszanki przypraw, ja użyłam jakiejś do mięsa - złocity kurczak albo inna bzdura; jeżeli tworzycie wlasną mieszankę, przypraw powinna być spora garść
2 łyzki płatków drożdżowych (nie są niezbędne, po prostu lubię je wrzucac gdzie popadnie)
duża szczypta soli
opcjonalnie: odrobina bulionu w proszku, jeżeli używacie, albo sos chili, albo jakaś musztarda - coś, czego używacie do moczenia kotletów sojowych lub granulatu.
Suchą całość dokładnie mieszamy i przesypujemy do pojemnika na zaś albo od razu przygotowywujemy klopsiki czy burgery:
do wybranej ilości suchej mieszanki dodajemy łyżkę - dwie oleju (proporcjonalnie) i zalewamy wrzątkiem, mieszając, do osiągnięcia konsystencji nieco za rzadkiej na lepienie. Przykrywamy i zostawiamy na kilka minut, żeby nasiąkło, po czym intensywnie mieszamy sprawdzając, czy nie ma suchych miejsc, czy masa nie jest za gęsta/za rzadka, i studząc ją. Kiedy wystygnie lepimy klopsiki i smazymy czy pieczemy jak zwykle. Z tej porcji wyszło mi 10 burgerów jak na zdjęciu:
Gotowe, suche mieszanki na "mielone sojowe" zawsze mi się podobały, jako bardzo praktyczna (dodać tylko wodę) i smaczniejsza alternatywa dla suchych kotletów sojowych, po które, podobnie jak pieczarki, sięgam tylko w ostateczności - choć ostatnio się to zmieniło po tym, jak obejrzałam program o kurczaku tandoori i okazało się, że rzeczone suche kotlety wychodzą w takiej mieszance przypraw bardzo smaczne i lepsze od seitanu. Suche mieszanki na mielone zawierają suszone białko, więc nie są wegańskie, ale jak uczy doświadczenie każdego weganina, jajko jest wiązadłem nie niezbędnym i postanowiłam zrobić sobie prawie identyczną mieszankę w domu. Rezultat był bardzo smaczny i wcale nie lepił się gorzej. Potrzebujemy:
szklankę suchego granulatu sojowego
pół szklanki bułki tartej
ćwierć szklanki mąki kukurydzianej
pół opakowania gotowej mieszanki przypraw, ja użyłam jakiejś do mięsa - złocity kurczak albo inna bzdura; jeżeli tworzycie wlasną mieszankę, przypraw powinna być spora garść
2 łyzki płatków drożdżowych (nie są niezbędne, po prostu lubię je wrzucac gdzie popadnie)
duża szczypta soli
opcjonalnie: odrobina bulionu w proszku, jeżeli używacie, albo sos chili, albo jakaś musztarda - coś, czego używacie do moczenia kotletów sojowych lub granulatu.
Suchą całość dokładnie mieszamy i przesypujemy do pojemnika na zaś albo od razu przygotowywujemy klopsiki czy burgery:
do wybranej ilości suchej mieszanki dodajemy łyżkę - dwie oleju (proporcjonalnie) i zalewamy wrzątkiem, mieszając, do osiągnięcia konsystencji nieco za rzadkiej na lepienie. Przykrywamy i zostawiamy na kilka minut, żeby nasiąkło, po czym intensywnie mieszamy sprawdzając, czy nie ma suchych miejsc, czy masa nie jest za gęsta/za rzadka, i studząc ją. Kiedy wystygnie lepimy klopsiki i smazymy czy pieczemy jak zwykle. Z tej porcji wyszło mi 10 burgerów jak na zdjęciu:
wtorek, 1 czerwca 2010
Na dzień dziecka-naleśniki z truskawkami
Kupiłam wczoraj na targu kilo truskawek i, po zjedzeniu pół kilo na raz, postanowiłam resztę spożytkować bardziej produktywnie, konkretnie: naleśniki. Czy jest coś lepszego na dzień dziecka niż naleśniki z jogurtem i truskawkami?
szklanka mąki pełnoziarnistej
pół szklanki mąki kukurydzianej
półtorej szklanki mleka
garść cukru (tak mi się sypnęło)
4 łyżki oliwy
łyżeczka proszku do pieczenia.
Wszystko suche ładnie wymieszać z oliwą, dolewać powoli mleko i roztrzepywać aż otrzymamy
odpowiednią konsystencję. Smażyć cienkie naleśniki na odrobinie tłuszczu, gotowe posmarować jogurtem naturalnym i owinąć dookoła truskawek.
Spotkało mnie dziś coś dziwnego: otóż koleżanka powiedziała mi, że pewna księgarnia oferuje 15% urodzinowego rabatu i cała zadowolona udałam się tam po południu, zdecydowana wydać 50 zł. W środku znalazłam jedną książkę, która mnie absolutnie zadowoliła i pochłonęła większość tej kwoty, więc poszłam w książki kucharskie, bo tam zawsze jest coś taniego. I było. "Nakarmić duszę" Słomy i Trybulaka za 17 zł (przed przeceną) i do tego... po angielsku. Nie będę wybrzydzać, więc wzięłam, a w domu dowiedziałam się, że wersja angielska jest całkowicie zweganizowana. Tak więc za 15 zł kupiłam polską wegańską książkę po angielsku, która po polsku kosztuje w Empiku nadal radośnie 59 zł.
A wasze prezenty?
szklanka mąki pełnoziarnistej
pół szklanki mąki kukurydzianej
półtorej szklanki mleka
garść cukru (tak mi się sypnęło)
4 łyżki oliwy
łyżeczka proszku do pieczenia.
Wszystko suche ładnie wymieszać z oliwą, dolewać powoli mleko i roztrzepywać aż otrzymamy
odpowiednią konsystencję. Smażyć cienkie naleśniki na odrobinie tłuszczu, gotowe posmarować jogurtem naturalnym i owinąć dookoła truskawek.
Spotkało mnie dziś coś dziwnego: otóż koleżanka powiedziała mi, że pewna księgarnia oferuje 15% urodzinowego rabatu i cała zadowolona udałam się tam po południu, zdecydowana wydać 50 zł. W środku znalazłam jedną książkę, która mnie absolutnie zadowoliła i pochłonęła większość tej kwoty, więc poszłam w książki kucharskie, bo tam zawsze jest coś taniego. I było. "Nakarmić duszę" Słomy i Trybulaka za 17 zł (przed przeceną) i do tego... po angielsku. Nie będę wybrzydzać, więc wzięłam, a w domu dowiedziałam się, że wersja angielska jest całkowicie zweganizowana. Tak więc za 15 zł kupiłam polską wegańską książkę po angielsku, która po polsku kosztuje w Empiku nadal radośnie 59 zł.
A wasze prezenty?
Subskrybuj:
Posty (Atom)